- Nigdy! Nie chcę o niczym wiedzieć. Dziaduś bez restrykcji zapisał, niechże jego krewni
biorÄ….
To rzekłszy popędziła podjezdka; miecznik dał także swojeniu ostrogi i nie zwolnili aż w
czystym polu. Tymczasem zapadła noc, ale widno było zupełnie, bo ogromny czerwony miesiąc
wynurzył się zza wołmontowickiego lasu i rozświecił całą okolicę złotym blaskiem.
- Ano! dał Bóg piękną noc - ozwał się miecznik patrząc w kolisko księżyca.
- Jak to się Wołmontowicze świecą z daleka! - rzekła Oleńka.
- Bo drzewo jeszcze na domach nie sczerniało.
Dalszą rozmowę przerwało im skrzypienie wozu, którego zrazu dojrzeć nie mogli, bo droga w
tym miejscu szła falisto, wkrótce jednak ujrzeli parę koni, za nią następną parę przy
dyszlu, a w końcu drabiniasty półtorak otoczony przez kilku jeźdźców
- Co to za ludzie mogą być? - rzekł miecznik.
I zatrzymał konia; Oleńka stanęła przy nim.
Tamci przez ten czas zbliżali się coraz więcej, na koniec przyjechali tuż.
- Stój ! - zawołał miecznik. - A kogo to tam wieziecie?
Jeden z jeźdźców zwrócił się ku nim :
- Pana Kmicica wieziem, który pod Magierowem od Węgrzynów postrzelon.
- Słowo stało się ciałem! - zakrzyknął miecznik.
Oleńce świat cały zakręcił się nagle w oczach; serce w niej zamarło, piersiom zabrakło
oddechu. Głosy jakieś wołały jej w duszy: ?Jezusie, Mario! To on!" Po czym całkiem
opuściła ją świadomość, gdzie jest, co się z nią dzieje.
Ale nie spadła z konia na ziemię, bo ręką chwyciła konwulsyjnie za drabinę wozu. I z
chwilą gdy przyszła do przytomności, oczy je; padły na nieruchomy kształt ludzki leżący
na wozie. Tak, to był on, pan Andrzej Kmicic, chorąży orszański. I leżał na wznak na
wozie; głowę miał obwiniętą w chusty, ale przy czerwonym blasku miesiąca widać było
doskonale jego twarz białą i spokojną, jakby z marmuru wykutą lub zlodowaciałą pod
tchnieniem śmierci. Oczy miał głęboko zapadłe i zamknięte, życie nie zdradzało się w nim
najmniejszym ruchem.
- Z Bogiem!... -rzekł zdejmując czapkę pan miecznik.
- Stój! - zawołała Oleńka.
I poczęła pytać cichym, ale prędkim, jakoby gorączkowym głosem :
- Źyw jeszcze czy zmarły?
- Źyw, ale śmierć nad nim.
Tu miecznik spojrzawszy na twarz Kmicica ozwał się znowu:
- Nie dowieziecie go do Lubicza.
- Kazał się koniecznie tam wieźć, bo tam chce umrzeć.
- Z Bogiem! Spieszcie siÄ™!
- Czołem bijemy!
I wóz ruszył dalej, a Oleńka z miecznikiem skoczyli co tchu w koniach w przeciwną stronę.