iż wiedział, że stary miecznik od dawna miał zamiar odwiezienia do tych nieprzebytych
borów synowicy.
Zmartwiło to pana Andrzeja niepomiernie, że jej w Taurogach nie znalazł, ale z drugiej
strony pocieszał się, że umknęła z rąk Sakowicza i że aż do końca wojny znajdzie
bezpieczne przytulenie.
Nie mogąc do puszczy zaraz po nią iść, postanowił nieprzyjaciela na Źmudzi dopóty
podchodzić i niszczyć, dopóki całkiem go nie zgnębi. I szczęście szło jego śladem. Od
półtora miesiąca zwycięstwo następowało po zwycięstwie, lud zbrojny sypał się do niego
tak obficie, że wkrótce czambulik stanowił ledwie czwartą część jego siły. Wreszcie
wyżenął nieprzyjaciół całej zachodniej Źmudzi, a zasłyszawszy o Sakowiczu i mając z nim
dawne rachunki do załatwienia, puścił się w swe dawne strony i szedł za nim.
W ten sposób dotarli obaj w pobliże Wołmontowicz.
Miecznik, który poprzednio stał niedaleko, rezydował tam już od tygodnia i nawet w głowie
nie postała mu myśl, jak strasznych wkrótce będzie miał gości.
Aż pewnego wieczora wyrostkowie Butrymi, pasący za Wołmontowiczami konie, dali znać, że
jakieś wojsko wyszło z lasów i zbliża się od południowej strony. Miecznik zbyt był jednak
starym i doświaczonym żołnierzem, aby nie przedsięwziąść żadnych ostrożności. Piechotę
swoją, częścią już opatrzoną przez Domaszewiczów w strzelbę, umieścił w niedawno
odbudowanych domach, częścią obsadził kołowrót, sam zaś z jazdą stanął nieco z tyłu poza
płotami, na obszernym pastewniku dotykającym jedną stroną rzeczki. Miecznik uczynił to
głównie dlatego, żeby uzyskać pochwały Babinicza, który na dobrych rozporządzeniach znać
się musiał; ale pozycja jego istotnie była silna.
Zaścianek, od czasu jak go Kmicic z zemsty za wymordowanie kompanionów spalił,
odbudowywał się z wolna; że zaś później wojna szwedzka robotę przerwała, było więc
nagromadzonych w głównej ulicy mnóstwo bali, bierwion, desek. Całe ich kupy wznosiły się
przy kołowrocie, i piechota, choćby mniej wyćwiczona, mogła się spoza nich długo bronić.
W każdym razie zabezpieczała ona jazdę od pierwszego natarcia. Miecznik tak dalece
pragnął popisać się ze swoją znajomością żołnierki przed Babiniczem, że nawet podjeździk
wysłał na zwiady.
Jakież było jego zdumienie, a w pierwszej chwili i przerażenie, gdy z dala, zza borku,
doszedł go odgłos strzałów, następnie podjazd ukazał się na drodze, ale idący w skok i z
chmurą nieprzyjaciół na karku.
Miecznik skoczył natychmiast do piechoty, aby ostatnie rozkazy wydać, a tymczasem z borku
poczęły się wysypywać gęstsze zastępy nieprzyjaciół i szły jak szarańcza ku
Wołmontowiczom, świecąc w zachodzącym słońcu bronią.
Borek był blisko, więc podjechawszy nieco jazda owa puściła zaraz w skok konie, pragnąc
jednym zamachem przedostać się przez kołowrót, lecz nagły ogień piechoty osadził ją na
miejscu. Pierwsze szeregi cofnęły się nawet dość bezładnie i tylko kilkunastu dotarło
piersiami końskimi do zasieków. Miecznik też ochłonął tymczasem i skoczywszy do jazdy