tym biednym sercu pomieścić...
Źałość za czym? Za tym, co by być mogło, gdyby on był inny, gdyby przy swych narowach,
dzikości i swawoli choć serce przynajmniej miał uczciwe, gdyby wreszcie miał choć miarę w
zbrodni, gdyby istniała jakaś granica, przez którą by przejść nie był zdolen. Przecie jej
serce przebaczyłoby tak wiele...
Spostrzegła mękę towarzyszki Anusia i dorozumiała się powodu, bo jej poprzednio już całą
historię stary miecznik wyśpiewał, więc mając serce dobre, podeszła ku pannie
Billewiczównie i zarzuciwszy jej ręce na szyję, rzekła :
- Oleńka! ty w tym domu od boleści się wijesz...
Oleńka z początku nie chciała nic mówić, jeno poczęła się trząść całym ciałem jako
osinowy liść, a w końcu płacz straszny, rozpaczliwy wyrwał się z jej piersi. Chwyciwszy
konwulsyjnie rękę Anusi, głowę swą jasną wsparła na jej ramieniu i łkanie targało nią jak
wicher krzewem.
Anusia długo czekać musiała, zanim przeszło, wreszcie gdy Oleńka uspokoiła się nieco,
ozwała się po cichu:
- Oleńka, módlmy się za niego...
A tamta obu rękoma zakryła oczy.
- Nie... mogę!... -rzekła z wysileniem.
I po chwili zagarniając gorączkowo w tył włosy, które opadły jej na skronie, poczęła
mówić zdyszanym głosem:
- Widzisz... nie mogę... Ty szczęśliwa!... Twój Babinicz zacny, sławny... przed Bogiem...
i ojczyzną... Ty szczęśliwa! Mnie się nie wolno nawet modlić:.. Tu wszędy krew ludzka...
zgliszcza! Źeby choć ojczyzny nie zdradził! żeby się króla sprzedać nie podjął!... Ja
poprzednio już wszystko przebaczyłam... w Kiejdanach... bom myślała... bo miłowałam go...
z całego serca!... Ale teraz nie mogę... 0 Boże miłosierny! nie mogę!... Chciałabym sama
nie żyć... i żeby on już nie żył!
Na to Anusia: - Za każdą duszę modlić się wolno, bo Bóg miłosierniejszy od ludzi i
przyczyny wie, których ludzie często nie wiedzą.
To rzekłszy klękła do modlitwy, a Oleńka rzuciła się krzyżem na ziemię i przeleżała tak
aż do rana.
Nazajutrz gruchnęła wieść po okolicy, że pan miecznik Billewicz jest na Laudzie. Na tę
wieść, kto żyw był, wychodził witać. Więc z lasów okolicznych wychodzili starcy
zgrzybiali i niewiasty z dziećmi małymi. Dwa lata nie siał już nikt ni orał w
zaściankach. Same zaścianki były częścią spalone i puste. Ludność żyła w lasach. Mężowie
w sile wieku poszli z panem Wołodyjowskim lub do różnych partii, tylko wyrostkowie
strzegli i bronili resztek dobytku, i bronili dobrze, ale pod osłoną puszcz.
Witano tedy miecznika, jak zbawcę, wielkim płaczem radości, bo tym prostym ludziom zdało
się, że kiedy miecznik przyszedł i panna wraca do dawnego gniazda, to już musi być wojnie
i klęskom koniec. Jakoż zaraz poczęli wracać do zaścianków i zganiać półdziki dobytek z