wodę, sam zaś został przy księciu, bo z dala widać było nadjeżdżających w skok
Kiemliczów, Sorokę i cały czambuł, który wyłowiwszy wszystkich rajtarów puścił się na
poszukiwanie wodza.
Ujrzawszy pana Andrzeja, wierni nohajcy wyrzucili z gromkim okrzykiem czapki w górę.
Akbah-Ułan zeskoczył z konia i począł mu się kłaniać dotykając ręką czoła, ust i piersi.
Inni, cmokając po tatarsku ustami, patrzyli z drapieżnością w oczach na leżącego rycerza,
a z podziwem na jego zwycięzcę; niektórzy ruszyli łapać dwa konie, cisawego i karego,
które biegały opodal z rozwianym i grzywami.
- Akbahu-Ułanie -rzekł Kmicic - to jest wódz wojsk, które pobiliśmy dziś rano: książę
Bogusław Radziwiłł. Daruję wam go, a wy go trzymajcie, bo za żywego czy za umarłego
zapłacą wam sowicie. Teraz opatrzyć go, wziąść na arkan i zaprowadzić do obozu!
- Ałła! ałła! Dziękujem, wodzu! Dziękujem, zwycięzco! -zawołali jednym głosem ordyńcy.
I znów rozległo się cmokanie tysiąca warg.
Kmicic kazał sobie podać konia, siadł i puścił się z częścią Tatarów ku polu bitwy.
Z dala już ujrzał chorążych, stojących ze znakam i, ale przy chorągwiach było zaledwie po
kilkunastu towarzystwa, reszta zagnała się za nieprzyjacielem. Gromady czeladzi kręciły
się po pobojowisku, obdzierając trupy i czubiąc się tu i owdzie z Tatarami, którzy
czynili to samo. Szczególniej ci ostatni wyglądali po prostu strasznie, z nożami w ręku i
ubroczonymi po łokcie rękoma. Rzekłbyś: stado kruków spadło z chmur na pobojowisko.
Dzikie ich śmiechy i wrzaski rozlegały się po całym polu.
Niektórzy, trzymając dymiące jeszcze noże w wargach, ciągnęli obu rękoma za nogi
poległych, inni rzucali w siebie z żartów odciętymi głowami, inni ładowali sakwy, inni
jak na bazarze podnosili w górę pokrwawione szaty, zachwalając ich doskonałość, lub
oglądali broń zdobytą.
Kmicic przejechał naprzód przez pole, na którym pierwszy spotkał się z rajtarią. Trupy
ludzkie i końskie, pocięte mieczami, leżały tu w rozproszeniu; lecz tam, gdzie chorągwie
cięły piechotę, wznosiły się ich całe stosy, a kałuże zakrzepłej już krwi świegotały pod
kopytami końskimi na kształt błota.
Trudno było tamtędy przejechać wśród szczątków połamanych dzid, muszkietów, trupów,
poprzewracanych wozów taborowych i uwijających się kup tatarstwa.
Pan Gosiewski stał dalej jeszcze na okopie warownego obozu, a przy nim książę krajczy
Radziwiłł, Wojniłłowicz, Wołodyjowski, Korsak i kilkudziesięciu ludzi. Z wysokości tej
ogarniali oczyma pole aż hen, do najdalszych krańców, i mogli cały rozmiar swego
zwycięstwa a nieprzyjacielskiej klęski ocenić.
Kmicic, ujrzawszy panów, przyspieszył kroku, a pan Gosiewski, jako że był nie tylko
wojennik szczęśliwy, ale i człowiek zacny, bez cienia zazdrości w sercu, ledwie go
ujrzał, zakrzyknął:
- Oto przybywa victor prawdziwy! Za jego to przyczynÄ… ta potrzeba wygrana, ja pierwszy
publicznie to oświadczam. Mości panowie! Dziękujcie panu Babiniczowi, bo gdyby nie on,