Pan Kmicic zaś cofał się rzeczywiście. Po uderzeniu na czerwonych dragonów ludzie jego
cięli się z nimi, ostatka sił dobywając; lecz tchu już brakło im w piersiach, zmachane
ręce mdlały, trup padał coraz gęściej i tylko nadzieja, że odsiecz zza rzeki przyjdzie
lada chwila, podtrzymywała w nich jeszcze ducha.
Tymczasem upłynęło pół godziny i okrzyk ?bij!" nie dawał się słyszeć; natomiast czerwonym
dragonom skoczył na odsiecz Bogusławowy pułk ciężkiej jazdy.
?Śmierć idzie!" - pomyślał Kmicic widząc ich zajeżdżających z boku.
Lecz był to żołnierz, który do ostatniej chwili nie wątpił nigdy nie tylko o swoim życiu,
ale i o wygranej. Długa i hazardowna praktyka dała mu także wielką znajomość wojny: więc
nie tak szybko wieczorna błyskawica zapala się i gaśnie, jak Kmicicowi mignęła w głowie
myśl następująca:
?Widocznie przez bród do nieprzyjaciela przedostać się nie mogą, a skoro nie mogą, to im
go podprowadzÄ™..."
Więc, że pułk Bogusławowy nie był już dalej jak o sto kroków, a idąc całym pędem, lada
chwila mógł uderzyć i roznieść jego Tatarów, pan Andrzej podniósł piszczałkę do ust i
świsnął tak przeraźliwie, że aż najbliższe konie dragońskie osadziły się na zadach.
Świst powtórzyły natychmiast inne piszczałki starszyzny tatarskiej i nie tak prędko
wicher zakręca piaskiem, jak prędko cały czambuł zwrócił konie do ucieczki.
Niedobitki rajtarii, czerwona dragonia i pułk Bogusławowy kopnęły się za nimi z kopyta.
Krzyki oficerskie: ?Naprzód!" i ?Gott mit uns!", zagrzmiały jak burza i stał się cudny
widok. Na rozległej grodzi pędził bezładny i pomięszany czambuł wprost do zasypywanego
kulami brodu i rwał, jakby go skrzydła niosły. Każdy ordyniec przyległ był do konia,
rozpłaszczył się, pochował w grzywie i karku, tak iż gdyby nie chmura strzał lecących ku
rajtarii, rzekłbyś, iż same konie bez jeźdźców biegną; za nimi z hukiem, krzykiem i
tętentem biegł lud olbrzymi, migocąc wzniesionymi w prawicach mieczami.
Bród był coraz bliżej: biegli staję, pół jeszcze i widocznie konie tatarskie dobywały już
ostatnich sił, bo odległość między nimi a rajtarią poczęła się zmniejszać szybko.
W kilka minut potem pierwsze rajtarskie szeregi poczęły już siec mieczami zmykających na
ostatku Tatarów, bród był tuż, tuż. Zdawało się, że w kilku skokach konie go dosięgną.
Nagle stało się coś dziwnego.
Oto, gdy czambuł dobiegł brodu, przeraźliwy świst piszczałek rozległ się znowu na
skrzydłach czambułu i cała wataha zamiast wpaść w rzekę, aby na drugim jej brzegu szukać
ocalenia, rozdzieliła się na dwie kupy i z szybkością stada jaskółek skoczyła w prawo i w
lewo, wzdłuż jej biegu.
Lecz jadące na ich karkach ciężkie pułki, których konie wzięły już największy rozpęd,
wpadły tąż samą siłą w bród i dopiero w wodzie już jeźdźcy poczęli hamować rozhukane
rumaki.
Artyleria, która dotąd zasypywała szczerk deszczem żelaza, umilkła nagle, aby swoich nie
razić.