z końca w koniec. Złowrogi dźwięk żelaza o hełmy i pancerze dosłyszano aż na drugiej
stronie rzeki. Zdało się, że to w kuźnicach młoty biją w stalowe blachy.
Linia wygięła się w jednej chwili w półksiężyc, bo gdy środek rajtarii ustąpił,
zepchnięty pierwszym natarciem, skrzydła, na które mniejszy impet przyszedł, stały ciągle
na miejscu. Lecz i w środku pancerni żołnierze nie pozwolili się rozerwać i rozpoczęła
się rzeźba straszliwa. Z jednej strony lud olbrzymi, przybrany w blachy, opierał się całą
potęgą ciężaru koni, z drugiej szara ćma tatarska parła go siłą nabytego rozpędu, siekąc
i tnąc z taka niepojętą szybkością, jaką tylko nadzwyczajna lekkość i ciągła wprawa dać
może. Jak gdy ćma drwali rzuci się na las sosen gonnych, słychać tylko huk siekier i raz
wraz wyniosłe drzewo jakieś spada w dół z trzaskiem straszliwym, tak co chwila któryś z
rajtarów pochylał błyszczącą głowę i zwalał się pod konia. Szable Kmicicowych migotały im
w oczach, oślepiały ich, furkały koło twarzy, oczu, rąk. Daremnie potężny żołnierz
wzniesie do góry ciężki miecz; nim go opuści, już czuje zimne ostrze przerlikające w
ciało, więc miecz wysuwa mu się z ręki, a sam pada krwawym obliczem na kark koński. I
jako stado ós napadnie w ogrodach człowieka, który chciał owoce otrząsać, próżno ten
trzepie rękoma, wywija się, uchyla, one umieją przeniknąć do twarzy, szyi i każda wbija
weń ostrze kłujące, tak ów zaciekły, a w tylu bojach wyćwiczony lud Kmicicowy rzucał się
oślep, ciął, kąsał, kłuł, szerzył strach i śmierć coraz natarczywiej, o tyle właśnie
przewyższając swych przeciwników, o ile biegły mistrz w rzemiośle przewyższa choćby
silniejszego od się chłopa, któremu praktyki brakuje.
Więc poczęła rajtaria coraz gęstszym padać trupem, i środek, w którym
walczył sam Kmicic, rzedniał tak bardzo, iż lada chwila mógł się już przerwać. Krzyk
oficerów, zwołujących w nadwątlone miejsce żołnierzy, ginął w zgiełku i dzikich
wrzaskach, szereg nie zaciskał się dość szybko, a Kmicic parł coraz potężniej. Sam
zbrojny w stalową kolczugę, którą od pana Sapiehy dostał w darze, walczył jak prosty
żołnierz, mając za sobą młodych Kiemliczów i Sorokę. Ci na zdrowie pana baczenie mieli
dawać, i coraz to któryś odwrócił się w prawo lub lewo, zadając cios okropny, a on rzucał
się na swym cisawym koniu w gęstwę największą, i wszystkie tajemnice pana Wołodyjowskiego
posiadłszy, a siłę mając olbrzymią, gasił żywoty ludzkie jak świece. Czasem całą szablą
uderzy, czasem ledwie końcem dosięgnie, czasem ledwie kółeczko niewielkie a jako piorun
szybkie zatoczy i rajtar leci głową w dół pod konia, jakby go grom zmiótł z kulbaki. Inni
cofają się przed strasznym mężem.
Wreszcie ciął pan Andrzej przez skroń chorążego, a ten zapiał tylko jak zarzynany kur i
chorągiew z ręki wypuścił; w tej chwili środek się przerwał, a pomieszane skrzydła
uczyniły dwie kupy bezładne i cofające się szybko ku dalszym liniom wojsk pruskich.
Kmicic spojrzał przez rozerwany środek w głąb pola i nagle ujrzał regiment czerwonych
dragonów, lecący jak wicher w pomoc rozerwanej rajtarii.
?Nic to! -pomyślał - za chwilę Wołodyjowski tym brodem przyjdzie mi w pomoc...'
Tymczasem rozległ się huk armat tak gwałtowny, że ziemia zatrzęsła się w posadach;