- Piesi, jest ich czterech czy pięciu w kupie, dobrze policzyć nie można, bo gałęzie
zasłaniają. Ale migają się żółto, jakby nasi muszkietnicy.
Duglas ścisnął kolanami konia, szybko popędził do pierwszej straży i ruszył z nią
naprzód. Przez rzednące zarośla w dalszym głębokim lesie widać było grupę żołnierzy
zupełnie nieruchomą, stojącą pod drzewem.
- Nasi, nasi! -rzekł Duglas. - Książę musi być w pobliżu.
- Dziw! - ozwał się po chwili oficer - stoją na warcie i żaden się nie ozwie, choć
hałaśliwie idziemy.
Wtem zarośla skończyły się i odsłonił się las niepodszyty. Wówczas nadjeżdżający ujrzeli
czterech ludzi stojących w kupie, tuż jeden obok drugiego, jakby patrzyli czegoś w
ziemię. Od głowy podnosiło się każdemu czarne pasmo prosto ku górze.
- Wasza dostojność! - rzekł nagle oficer - ci ludzie wiszą!
- Tak jest! -odpowiedział Duglas.
I przyśpieszywszy kroku stanęli za chwilę tuż koło trupów. Czterech piechurów wisiało na
pętlach razem, jak kupa drozdów, z nogami ledwie na cal wyniesionymi nad ziemię, bo na
niskiej gałęzi.
Duglas popatrzył na nich dość obojętnie, po czym rzekł jakby do samego siebie:
- To wiemy, że i książę, i Babinicz tędy przechodzili.
I zamyślił się znowu, bo sam dobrze nie wiedział, czyli ma iść dalej tym leśnym szlakiem,
czy się przebrać na wielki gościniec ostrołęcki.
Tymczasem w pół godziny później odkryto znów dwa trupy. Widocznie byli to maruderowie lub
chorzy, których babiniczowscy Tatarzy schwytali postępując za księciem.
Lecz czemu książę się cofał?
Duglas znał go zbyt dobrze, co jest zarówno jego odwagę, jak doświadczenie wojenne, ażeby
chociaż na chwilę przypuścił, że książę nie miał dostatecznych przyczyn. Musiało tam coś
zajść koniecznie.
Na drugi dzień dopiero sprawa się wyjaśniła. Mianowicie przyjechał z podjazdem w
trzydzieści koni pan Bies Kornia od księcia Bogusława z doniesieniem, iż król Jan
Kazimierz wyprawił za Bug przeciw Duglasowi pana hetmana polnego Gosiewskiego w sześć
tysięcy litewskich i tatarskich koni.
- Dowiedzieliśmy się o tym - mówił pan Bies - zanim Babinicz nadciągnął, bo szedł bardzo
ostrożnie i często przypadał, zatem marudnie. Pan Gosiewski jest w czterech lub pięciu
milach. Książę, powziąwszy wiadomość, cofać się spiesznie musiał, aby się z panem
Radziejowskim połączyć, który łatwo mógł być zniesion. Ale szybko idąc połączyliśmy się
szczęśliwie. Zaraz też książę podjazdy ordynował po kilkanaście koni we wszystkie strony
z doniesieniem do waszej dostojności. Siła ich wpadnie w tatarskie albo chłopskie ręce,
ale w takiej wojnie nie może inaczej być.
- Gdzie są książę i pan Radziejowski?
- W dwóch milach stąd, u brzegu.