To rzekłszy zawrócił do domu; ale po drodze wstąpił jeszcze do stajenki, przed którą
dwóch czeladniczków jego w kości grało.
- Syruć - rzekł pan Wołodyjowski - a grzywa u Basiora zapleciona?
- Zapleciona, panie pułkowniku!
Pan Wołodyjowski wszedł do stajni. Basior odezwał mu się od drabinki; rycerz zbliżył się,
poklepał go po boku, następnie jął liczyć warkocze na karku.
- Jechać... nie jechać... jechać!..
Wróżba wypadła znów pomyślnie.
- Konie siodłać i samym się przybrać uczciwie! - zakomenderował pan Wołodyjowski.
Za czym prędko już poszedł do domu i począł się stroić. Wdział buty wysokie, rajtarskie,
żółte, z klapkami na podbiciu i złoconymi ostrogami, a mundur nowy, czerwony; do tego
rapierek w stalowej pochwie, przedni, z gardą złotem przerabianą; do tego półpancerzyk z
jasnej stali pokrywający tylko wierzchnią część piersi pod szyję; miał i kołpaczek rysi z
pięknym piórem czaplim, ale że ten do polskiego tylko ubioru pasował, więc go zostawił w
skrzyni, a na głowę wdział hełm szwedzki z czółenkiem i wyszedł przed ganek.
- Gdzie to wasza miłość jedzie? - pytał go stary Pakosz siedzący na przyzbie.
- Gdzie jadę? Słuszna, abym tej tam waszej panny o zdrowie spytał, bo za grubianina by
mnie wziąć mogła.
- Od waszej miłości aż łuna bije. Kiep każden gil ! Już by chyba panna oczu nie miała,
żeby się zaraz nie zakochała...
Wtem nadbiegły dwie młodsze panny Pakoszówny wracające z południowego udoju, każda ze
skopkiem w ręku. Ujrzawszy pana Wołodyjowskiego stanęły jak wryte ze zdziwienia.
- Król, nie król -rzekła Zonia.
- Wasza miłość jak na wesele! - dodała Maryśka.
- Może z tego i wesele być - zaśmiał się stary Pakosz - bo do panny naszej jedzie.
Nim stary skończył, napełniony skopek wyleciał z rąk Marysi i struga mleka polała się aż
pod nogi pana Wołodyjowskiego.
- Uważaj na to, co trzymasz! - rzekł gniewliwie Pakosz - ot, koza !
Marysia nie odrzekła nic, podniosła skopek i odeszła cicho.
Pan Wołodyjowski siadł na koń, za nim uszykowało się dwóch jego czeladników i ruszyli
trójką ku Wodoktom. Dzień był piękny. Słońce majowe grało na napierśniku i hełmie pana
Wołodyjowskiego tak, iż gdy z daleka migotał między wierzbami, zdawało się, że to drugie
słońce posuwa się drogą.
- Ciekaw jestem, czy będę wracał z pierścionkiem czy harbuzem? - rzekł do siebie rycerz.
- Co wasza miłość mówi? - spytał pachołek Syruć.
- GÅ‚upiÅ›!
Pachołek ściągnął na powrót w tył konia, a pan Wołodyjowski mówił dalej:
- Całe szczęście, że to nie pierwszyzna.
Ta myśl dodawała mu nadzwyczajnej otuchy.