- Wolno tam ! -mówił idący za nimi Krzych Domaszewicz - wolno przez próg. Niech mu tam
który głowę podtrzyma. Wolno!...
- A czym będziem trzymać, kiedy ręce zajęte - odpowiedzieli idący w przedzie.
W tej chwili panna Aleksandra zbliżyła się ku nim, blada tak jak i Kmicic, i podłożyła mu
obie ręce pod martwą głowę.
- To panienka!... -rzekł Krzych Domaszewicz.
- To ja... ostrożnie!... - odrzekła cichym głosem.
Pan Wołodyjowski patrzył i wąsikami srodze ruszał. Tymczasem złożono Kmicica na łożu.
Krzych Domaszewicz począł obmywać mu głowę wodą, potem przyłożył przygotowany poprzednio
plaster do rany i rzekł:
- Teraz jeno niech leży spokojnie... Ej, żelazna to głowa, że od takiego ciosu na dwoje
nie pękła. Może i będzie zdrów, bo młody. Ale tęgo dostał...
Następnie zwrócił się do Oleńki:
- Daj panienka ręce umyć... Ot, tu jest woda. Miłosierne w tobie serce, żeś dla tego
człeka nie bała się pokrwawić.
Tak mówiąc wycierał jej dłonie chustą, a ona bladła i mieniła się w oczach.
Wołodyjowski znów poskoczył ku niej.
- Nic tu po waćpannie! Okazałaś chrześcijańskie miłosierdzie nad nieprzyjacielem...
wracaj do domu.
I podał jej ramię; ale ona nawet nie spojrzała na niego, natomiast zwróciwszy się do
Krzycha Domaszewicza rzekła:
- Panie Krzysztofie, wyprowadź mnie!
Wyszli oboje, a i pan Wołodyjowski za nimi. Na podwórzu szlachta poczęła krzykać na jej
widok i wiwatować, a ona szła blada, chwiejąca się, z zaciśniętymi ustami i ogniem w
oczach.
- Niech żyje nasza panna! Niech żyje nasz pułkownik! -wołały potężne głosy.
W godzinę później wracał pan Wołodyjowski na czele laudańskich ku zaściankom. Słońce już
weszło, ranek na świecie był radosny, prawdziwie wiosenny. Laudańscy cłapali kupą
bezładną po gościńcu, gwarząc o wypadkach ubiegłej nocy i sławiąc pod niebiosa pana
Wołodyjowskiego, a on jechał zamyślony i milczący. Z myśli nie schodziły mu te oczy
patrząće spoza rozpuszczonych włosów, ta postać wysmukła i wspaniała, choć zgięta
smutkiem i bólem.
- Dziw, jak cudna! -mruczał sam do siebie - istna księżniczka... Hm! ocaliłem jej cnotę,
a pewnie i życie, bo choćby prochy nie wysadziły skarbczyka, byłaby z samego strachu
umarła... Powinna być wdzięczna... Ale kto tam białogłowę wyrozumie... Patrzyła na mnie
jak na pacholika, nie wiem, czy z dumy jakowejÅ›, czy z konfuzji...
Rozdział VIII
Te myśli spać mu nie dały następnej nocy. Przez kilka dni ciągle jeszcze rozmyślał o
pannie Aleksandrze i poznał, że mu głęboko w serce zapadła. Przecie to szlachta laudańska