wyjechał Bramą Nowomiejską i popędził, co tchu, do króla.
Jan Kazimierz miał już miasto w ręku, lecz dobry pan pragną wstrzymać rozlew krwi
chrześcijańskiej, więc przystał na podawane poprzednio
Vittenbergowi warunki. Miasto miało być oddane ze wszystkimi nagromadzonymi w nim łupami.
Każdemu Szwedowi pozwolono było zabrać to tylko, co ze Szwecji ze sobą przywiózł. Załoga
ze wszystkimi jenerałami i z bronią w ręku miała prawo wyjść z miasta zabrawszy chorych i
rannych oraz damy szwedzkie, których kilkadziesiąt było w Warszawie. Polakom, którzy przy
Szwedach jeszcze służyli, udzielono amnestii, ze względu, że zapewne nie było już
wysługujących się dobrowolnie. Wyłączon został jeden Bogusław Radziwiłł, na co Wittenberg
zgodził się tym łatwiej, iż książę stał w tej chwili z Duglasem u Buga.
Warunki podpisano natychmiast. Wszystkie dzwony w kościołach poczęły głosić miastu i
światu, że stolica przechodzi znów do rąk prawego monarchy. W godzinę później wysypało
się mnóstwo co najbiedniejszego ludu zza wałów szukać miłosierdzia i chleba w polskich
obozach, wszystkim już bowiem, prócz Szwedów, brakło w mieście żywności. Król kazał
dawać, co było można, sam zaś odjechał patrzeć na wyjście załogi szwedzkiej.
Stanął więc otoczony dostojnikami duchownymi i świeckimi, w asystencji tak wspaniałej, iż
oczy ludzkie ćmiła. Wszystkie niemal wojska, więc koronne pod hetmanami, dywizja
Czarnieckiego, litewskie pod Sapiehą i niezmierne tłumy pospolitego ruszenia wraz z
czeladzią, zebrały się obok majestatu, bo wszyscy ciekawi byli widzieć tych Szwedów, z
którymi przed kilku godzinami tak straszliwie i krwawo walczyli. Przy wszystkich bramach,
od chwili podpisania ugody, stali komisarze polscy; povvierzono im zbadanie, czy Szwedzi
jakowych łupów nie wywożą. Osobna komisja zajęta była przejmowaniem łupów w samym mieście.
Ukazała się więc naprzód jazda, której było niewiele, zwłaszcza że wyłączono od prawa
wyjścia Bogusławową; za nią szła artyleria polowa z lekkimi działami, ciężkie bowiem
miały być wydane Polakom. Szli tedy żołnierze obok dział z zapalonymi lontami. Nad nimi
chwiały się rozwinięte chorągwie które przed królem polskim, niedawno tułaczem, na znak
czci zniżano. Artylerzyści postępowali hardo, patrząc wprost w oczy polskiemu rycerstwu,
jak gdyby chcieli mówić: ?Spotkamy się jeszcze!", a Polacy podziwiali ich butną postawę i
nieugięty nieszczęściem animusz. Za czym ukazały się wozy z oficerami i rannymi. W
naczelnym leżał Benedykt Oxenstierna, kanclerz, przed którym król kazał broń prezentować
piechocie, chcąc okazać, że nawet w nieprzyjacielu cnotę uszanować umie.
Potem, przy odgłosie bębnów i także z rozpuszczonymi chorągwiami, szły czworoboki
nieporównanej piechoty szwedzkiej, podobne, wedle wyrażenia Subaghaziego, do chodzących
zamków. Za nimi ukazał się świetny orszak rajtarii, przybranej w blachy od stóp do głowy,
z błękitną chorągwią, na której złoty lew był wyszyty. Rajtarowie ci otaczali sztab
główny. Na ich widok poszedł szmer przez tłumy:
- Wittenberg jedzie! Wittenberg !
Jakoż jechał sam feldmarszałek, a przy nim Wrangel młodszy, Horn, Erskin, Loewenhaupt,
Forgell. Oczy polskich rycerzy zwróciły się z chciwością w ich stronę, a zwłaszcza na