- Ostrzegłem ją też, o czym wszyscy wiedzieli, że medyk książęcy przygotowywał jakieś
bezoary i dekokta odurzające. Tymczasem obawy okazały się płonne, bo wmieszał się do
sprawy Pan Bóg. Ten, tknąwszy księcia palcem, obalił go na łoże boleści i miesiąc
trzymał. Dziw, mości panowie, ale padł tak, jakby go kosą z nóg ścięto, tego samego dnia,
gdy miał na cnotę tej panienki nastąpić. Ręka Boża, mówię, nic więcej! Sam on to pomyślał
i zląkł się, może też w chorobie wypaliły się w nim żądze, a może czekał na odzyskanie
sił, dość, że przyszedłszy do siebie, dał jej spokój, a nawet miecznika z Tylży dozwolił
sprowadzić. Co prawda, to opuściła go choroba obłożna, ale nie febra, która do tej pory
ponoć go gnębi. Co prawda także, to wkrótce po opuszczeniu łoża na wyprawę ową musiał iść
pod Tykocin, w której klęska go spotkała. Wrócił z febrą jeszcze większą, za czym elektor
przywołał go do siebie, a tymczasem w Taurogach zaszła taka zmiana o której i dziwnie, i
śmieszno powiadać, dość, że książę nie może tam już na wierność żadnego oficera ani
dworzanina liczyć, chyba na bardzo starych, którzy nie dowidzą i nie dosłyszą, zatem i
nie dopilnujÄ….
- Cóż się takiego stało? - spytał Zagłoba.
- W czasie tykocińskiej wyprawy porwano, jeszcze przed janowską klęską, niejaką pannę
Annę Borzobohata-Krasieńską i przysłano do Taurogów.
- Masz babo placek! -zawołał Zagłoba.
A pan Wołodyjowski począł oczyma mrugać i srodze wąsikami ruszać, wreszcie rzekł:
- Panie kawalerze, nie powiadaj o niej jeno nic złego, bo po wyzdrowieniu ze mną miałbyś
do czynienia.
- Choćbym chciał, nie mogę nic złego o niej powiedzieć, ale jeśli to waszej mości
narzeczona, to powiem, że jej źle pilnujesz, a jeśli krewna, to zbyt ją dobrze znasz,
abyś temu, co powiem, miał negować; dość, że w tydzień rozkochała ta panna w sobie
wszystkich w czambuł, starszych i młodszych, niczym innym, jeno oczu strzyżeniem z
dodatkiem jakichś sztuk czarodziejskich, z których już relacji zdać nie mogę.
- Ona! W piekle bym ją po tym poznał! - mruknął Wołodyjowski.
- Dziwna rzecz! -mówił Hassling. - Przecież panna Billewiczówna dorównywa tamtej urodą,
ale taka w niej powaga i nieprzystępność, jakby w jakowej ksieni, że człek admirując i
wielbiąc nie śmie nawet i oczu podnieść, a cóż dopiero jakowąś nadzieję powziąść. Sami
przyznacie, że bywają różne panny: jedne jako starożytne westalki, drugie -co to ledwie
spojrzysz, już chciałbyś...
- Mości panie! -rzekł groźnie pan Michał.
Nie bzdycz się, panie Michale, bo prawdę powiada! -rzekł Zagłoba.- Sam przy niej nogami
przebierasz jako młody kurek i oczy ci bielmem zachodzą, a że bałamutna, wszyscy wiemy i
ty mało sto razy to mówiłeś.-
Porzućmy tę materię - rzekł Hassling. - Chciałem tylko waćpanom, wytłumaczyć, dlaczego w
pannie Billewiczównie zakochali się niektórzy tylko, prawdziwie niezrównaną jej
doskonałość ocenić zdolni (tu zarumienił się znów Hassling), a w pannie Borzobohatej