nad ich karkami i głowami, pędziła ława jeźdźców polskich. Co chwila widziałeś całe ich
szeregi, wspinające konie i rzucające się w największą gęstwę ludzką. Nie bronił się już
nikt, wszyscy szli pod miecz. Trup padał na trupie. Cięto bez wytchnienia, bez
miłosierdzia, na całej równinie; po brzegach rzeki, ku lasowi, jak okiem sięgnął,
widziałeś tylko uciekających i goniących: gdzieniegdzie tylko pojedyncze oddziały
piechoty dawały bezładny a rozpaczliwy opór, armaty umilkły. Bitwa przestała być bitwą,
zmieniła się na rzeź.
Cała część armii, która biegła ku lasowi, została w pień wyciętą. Dotarły doń tylko
nieliczne szwadrony rajtarii, za którymi wpadły w gęstwinę lekkie chorągwie.
Lecz w lesie czekali już na owych niedobitków chłopi, którzy na odgłos bitwy zlecieli się
ze wszystkich wsi okolicznych.
Najstraszliwsza pogoń trwała jednak na drodze warszawskiej, którą uciekały główne siły
szwedzkie. Młodszy margrabia Adolf po dwakroć usiłował tam osłonić ucieczkę, lecz po
dwakroć rozbity, sam wreszcie wpadł w niewolę.
Oddział przybocznej jego piechoty francuskiej, złożony z czterystu ludzi, rzucił broń,
trzy tysiące wyborowego żołnierza, muszkieterów i jazdy, uciekało aż do Mniszewa.
Muszkietników wycięto w Mniszewie, jazdę goniono ku Czerskowi, póki nie rozproszyła się
zupełnie po lasach, trzcinach, zaroślach. Tam nazajutrz dopiero wyszukiwali pojedynczych
jeźdźców chłopi.
Nim słońce zaszło, armia Fryderyka margrabiego badeńskiego przestała istnieć.
Na pierwszym pobojowisku pozostali sami tylko chorążowie z gołymi chorągwiami, bo wszyscy
ludzie zagnali się za nieprzyjacielem. I słońce miało się już dobrze ku schyłkowi, gdy
pierwsze oddziały jazdy poczęły ukazywać się od strony lasu i Mniszewa. Wracały ze
śpiewaniem i szumem, wyrzucając w górę czapki, paląc z bandoletów. Prawie wszystkie
wiodły za sobą tłumy powiązanych w łyka jeńców. Ci szli przy koniach bez kapeluszy, bez
hełmów, z głowami pospuszczanymi na piersi, obdarci, okrwawieni, co chwila potykający się
o ciała poległych współbraci. Pobojowisko straszny przedstawiało widok. W niektórych
miejscach, gdzie zderzono się najpotężniej, leżały po prostu stosy trupów, na pół włóczni
wysoko. Niektórzy z piechurów trzymali jeszcze zakrzepłymi dłońmi długie włócznie.
Włóczniami tymi pokryty był cały majdan. Miejscami tkwiły one dotychczas w ziemi;
gdzieniegdzie leżały mostem, gdzieniegdzie złamki ich potworzyły jakoby zagrodzenia i
płoty. Lecz przeważnie wszędy przedstawiała się oku okrutna a żałosna mieszanina ciał
ludzkich pomiażdżonych kopytami, drzewców, połamanych muszkietów, bębnów, trąb,
kapeluszy, pasów, blaszanych ładunków, które nosiła piechota, rąk i nóg sterczących tak
bezładnie ze stosów ciał, że trudno było odgadnąć, do kogo należą. Szczególnie w tych
miejscach, gdzie broniła się piechota, leżały całe szańce trupów.
W dali nieco, przy rzece, stały ostygłe już armaty, jedne poprzewracane przez napór
ludzki, drugie jakoby gotowe jeszcze do strzału. Obok nich spali, ujęci snem wiecznym,
kanonierowie, których również wycięto do nogi. Widziano wiele trupów przewieszonych przez