Więc zgarnął, co mógł, ludzi, rzeczy, zapasów żywności i wsadziwszy na szkuty,
przeprawiał się do króla, który patrzył z drugiego brzegu na klęskę swoich, nie mogąc im
iść w pomoc.
Zamek wpadł w ręce polskie.
Lecz chytry Szwed, uchodząc, podsadził pod mury, po piwnicach, beczki z prochem i z
zapalonymi lontami.
Zaraz, stanąwszy przed obliczem króla, powiedział mu tę wiadomość, aby mu serce
rozweselić.
- Zamek w powietrze wyleci ze wszystkimi ludźmi - rzekł. - Może i sam Czarniecki zginie.
- Jeśli tak, to i ja chcę widzieć, jako pobożni Polacy do nieba lecieć będą-odrzekł król.
I pozostał ze wszystkimi jenerałami na miejscu.
Tymczasem, mimo zakazów Czarnieckiego, który zdradę przewidywał, wolentarze i chłopi
rozbiegli się po całym zamku dla szukania ukrytych Szwedów i dla rabunku. Trąby grały
larum, by kto żyw, chronił się do miasta, lecz oni nie słyszeli tych głosów lub nie
chcieli na nie zważać. Nagle zatrzęsła się im ziemia pod nogami, grzmot straszny i huk
targnęły powietrzem, olbrzymi słup ognia strzelił do góry, wyrzucając w powietrze ziemię,
mury, dachy, cały zamek i przeszło pięćset ciał tych, którzy się cofnąć nie zdołali.
Karol Gustaw w boki się wziął z radości, a usłużni dworacy wnet zaczęli powtarzać jego
słowa.
- Do nieba idÄ… Polacy! do nieba! do nieba!
Lecz przedwczesna to była radość, bo niemniej Sandomierz został w ręku polskim i nie mógł
już zaopatrywać w żywność głównej armii, zamkniętej w kącie rzecznym.
Pan Czarniecki rozbił obóz naprzeciw Szwedów, po drugiej stronie Wisły, i pilnował
przeprawy.
Zaś pan Sapieha, hetman wielki Iitewski i wojewoda wileński, nadciągnął z Litwinami z
drugiej strony i położył się za Sanem.
Obsaczono tedy Szwedów zupełnie; chwycono ich jakoby w kleszcze.
- Potrzask zapadł! -mówili między sobą żołnierze w polskich obozach.
Każdy bowiem, najmniej nawet ze sztuką wojenną obznajmiony, rozumiał, że zguba wisi nad
najezdnikami nieuchronna, chybaby nadeszły na czas posiłki i wyrwały ich z toni.
Rozumieli to i Szwedzi; co rano oficerowie i żołnierze przychodząc nad brzeg Wisły
spoglądali z rozpaczą w oczach i w sercu na czerniejące po drugiej stronie zastępy
groźnej jazdy Czarnieckiego.
Następnie szli nad San, tam znów wojska pana Sapieżyńskie czuwały dzień i noc, gotowe
przyjąć ich szablą i muszkietem.
0 przeprawie bądź przez San, bądź przez Wisłę, póki oba wojska stały w pobliżu, nie było
co i myśleć. Mogliby chyba Szwedzi wracać do Jarosławia tąż samą drogą, którą przyszli,
ale to wiedzieli, że w takim razie ani jeden z nich nie zobaczyłby już Szwecji.
Poczęły więc im płynąć ciężkie dni, cięższe jeszcze, bo swarliwe i pełne hałasów, noce...