Między Rochem a królem został już tylko jeden.
Lecz ten jeden, pragnąc widocznie ratować króla, zamiast uciekać zawrócił konia. Pan Roch
dobiegł i nie tak kula armatnia znosi człowieka z kulbaki, jako on zwalił go na ziemię,
po czym, wydawszy krzyk okropny, rzucił się na kształt rozjuszonego odyńca przed siebie.
Król byłby mu może stawił także czoło i zginąłby niechybnie, ale za Rochem nadlatywali
inni i strzały poczęły świstać, lada chwila która z nich mogła zranić konia, więc król
ścisnął go jeszcze mocniej piętami, twarz pochylił na grzywę i rwał przed sobą
przestrzeń, na kształt jaskółki ściganej przez jastrzębia.
Zaś pan Roch począł swego nie tylko ostrogami bość, ale płazem szabli okładać, i tak
pędzili jeden za drugim. Drzewa, kamienie, łozy migały im w oczach, wiatr świstał w
uszach. Kapelusz królowi spadł z głowy, rzucił wreszcie i kieskę sądząc, że nieubłagany
jeździec ułakomi się na nią i pogoni zaniecha; lecz Kowalski ani na nią spojrzał i walił
coraz silniej konia, który począł wreszcie stękać z wysilenia.
Pan Roch zaś widocznie zapamiętał się ze wszystkim, bo biegnąc jął krzyczeć głosem, w
którym obok groźby drgała i prośba:
- Stój! na miłosierdzie boskie!
Wtem koń królewski potknął się tak silnie, że gdyby król całą siłą nie podtrzymał go
cuglami, byłby upadł. Roch ryknął jak żubr, przestrzeń dzieląca go od króla zmniejszyła
siÄ™ znacznie.
Po chwili rumak zaplątał się drugi raz i znów, nim król ustawił go na nogach, Roch
zbliżył się o kilkanaście sążni. Wówczas wyprostował się już w kulbace jak do cięcia.
Straszny był... Oczy wyszły mu na wierzch, a zęby błysnęły spod rudawych wąsów... Jeszcze
jedno potknięcie konia, jeszcze chwila, a losy całej Rzeczypospolitej, losy Szwecji i
całej wojny byłyby rozstrzygnięte. Lecz rumak królewski znów biec począł, król zaś
odwróciwszy się błysnął lufami dwóch pistoletów i po dwakroć dał ognia.
Jedna z kul strzaskała kolano Rochowego bachmata. Ten wspiął się, a następnie padł na
przednie nogi i zarył nozdrzami w ziemię.
Król mógłby był w tej chwili rzucić się na swego prześladowcę i przeszyć go szpadą na
wylot, lecz w odległości dwustu kroków nadlatywali inni jeźdźcy polscy, więc pochylił się
na nowo w kulbace i pomknął jak strzała z tatarskiego łuku puszczona.
Roch wydobył się spod konia. Chwilę popatrzył bezprzytomnie za uciekającym, następnie
zatoczył się jak pijany, siadł na drodze i począł ryczeć jak niedźwiedź.
Król zaś coraz był dalej, dalej, dalej!... Wreszcie począł zmniejszać się, topnieć i
znikł w czarnej opasce chojarów.
Wtem z krzykiem i hukaniem nadbiegli towarzysze Rocha. Było ich z piętnastu, którym
dopisały konie. Jeden z nich niósł kieskę królewską, drugi kapelusz, na którym czarne
strusie pióra były diamentami upięte. Ci obaj poczęl i wołać :
- Twoje to, twoje, towarzyszu! Słusznie ci się to należy!
A inni: