gnać dalej, niż wziąwszy go jeńcem, pilnować i dalszej gonitwy zaniechać.
Więc cięto bez miłosierdzia, aby nikt z wieścią o klęsce nie wrócił. Pan Wołodyjowski
gonił w przodku z laudańską chorągwią. On to był owym jeźdźcem, który pierwszy ukazał się
Szwedom na wabia, on pierwszy uderzył, a teraz siedząc na koniu jako wicher ścigłym
używał z całej duszy, pragnąc się krwią nasycić i gołąbską klęskę pomścić. Coraz to
doganiał rajtara, a dognawszy gasił go tak prędko jako świecę; czasem zaś jechał na karku
dwóch, trzech lub czterech, lecz krótko, bo po chwili już tylko konie bez jeźdźców biegły
przed nim. Próżno niejeden Szwedzisko chwycił własny rapier za ostrze i zwracając go na
znak pardonu rękojeścią ku rycerzowi, głosem i oczyma żebrał litości; pan Wołodyjowski
nawet nie zatrzymywał się nad nim, jeno wsunąwszy mu sztych szabli tam, gdzie szyja
piersi dotyka, zadawał cios lekki, nieznaczny, a ów ręce rozkładał, zbladłymi usty jedno
i drugie słowo rzucił, po czym pogrążał się w mroku śmierci. Pan Wołodyjowski zaś, nie
oglądając się więcej, biegł dalej i nowe ofiary na ziemię strącał.
Zauważył strasznego żniwiarza dzielny Sweno i skrzyknąwszy kilkunastu co
najdzielniejszych rajtarów, postanowił ofiarą własnego życia wstrzymać choć na chwilę
pogoń, aby innych ocalić. Zwrócili tedy konie i nastawiwszy rapiery, czekali z ostrzami
na goniących. Pan Wołodyjowski, widząc to, ani chwili się nie zawahał, wspiął konia i
wpadł między nich w środek.
I nimby ktoś okiem zdołał mrugnąć, już dwa hełmy zapadły w dół konia. Przeszło dziesięć
rapierów zmierzyło się teraz w jedną pierś Wołodyjowskiego, lecz w tej chwili wpadli za
nim Skrzetuscy, Józwa Butrym Beznogi, pan Zagłoba i Roch Kowalski, o którym Zagłoba
powiadał, że nawet idąc do ataku jeszcze oczy ma zamknięte i drzemie, a budzi się
dopiero, gdy piersiÄ… o pierÅ› nieprzyjaciela uderzy.
Pan Wołodyjowski zwinął się pod kulbakę tak szybko, że rapiery puste powietrze przeszyły.
Miał on ten sposób od białogrodzkich Tatarów, lecz małym, a zarazem nad ludzką wiarę
zręcznym będąc, do takiej doskonałości go doprowadził, że niknął, kiedy chciał, z oczu,
bądź za karkiem, bądź pod brzuchem końskim. Tak zniknął i teraz, a nim zdumieni rajtarzy
zdołali zrozumieć, co się z nim ;stało, znów niespodzianie na kulbakę wychynął, straszny
jak żbik, gdy między trwożne ogary z wysokich gałęzi skoczy.
Tymczasem i towarzysze mu pomogli roznosząc śmierć i zamieszanie. Jeden z rajtarów
przyłożył panu Zagłobie do samych piersi pistolet, lecz Roch Kowalski, mając go po lewej
stronie, zatem nie mogąc ciąć szablą, złożył pięść i w głowę go mimochodem dojechał, a
ten nurknął w tej chwili pod konia, tak właśnie, jakby weń piorun uderzył. Pan Zagłoba
zaś wydawszy okrzyk radosny ciął w skroń samego Swena, któren ręce opuścił i czołem
wsparł się na karku końskim. Na ten widok pierzchnęli inni rajtarzy. Wołodyjowski, Józwa
Beznogi i dwaj Skrzetuscy puścili się za nimi i wycięli, zanim ubiegli sto kroków.
I pogoń dalej trwała. Szwedzkie konie coraz mniej miały tchu w piersiach i rozpierały się
coraz częściej. Na koniec z tysiąca najświetniejszych rajtarów, którzy pod Kannebergiem
wyszli, zostało zaledwie stu kilkudziesięciu jeźdźców, reszta leżała długim pasem na