Po łatwym i nadspodziewanym podboju bystry wojownik wprędce się opatrzył, iż szwedzki lew
pożarł więcej, niż trzewia jego znieść zdołają. Po powrocie Jana Kazimierza stracił
nadzieję utrzymania Rzeczypospolitej, lecz wyrzekając się w duszy całości, chciał
przynajmniej jak największą część zdobyczy zatrzymać, a przede wszystkim Prusy
Królewskie, prowincję do jego Pomorza przyległą, żyzną, wielkimi miastami usianą, bogatą.
Lecz ta prowincja, jak pierwsza zaczęła się bronić, tak dotychczas stała wytrwale przy
dawnym panu i Rzeczypospolitej. Powrót Jana Kazimierza i rozpoczęta przez konfederację
tyszowiecką wojna mogły pruskiego ducha ożywić, w wierności go utwierdzić, do wytrwania
zachęcić, postanowił więc Karol Gustaw skruszyć powstanie, zetrzeć Kazimierzowe siły, by
Prusakom nadzieję pomocy odjąć.
Musiał to uczynić i ze względu na elektora, któren z mocniejszym zawsze trzymać był
gotów. Król szwedzki poznał go już do gruntu, bo ani chwili nie wątpił, że jeśli
Kazimierzowa fortuna przeważy, elektor po jego stronie znowu stanie.
Gdy więc oblężenie Malborga szło tępo, bo im go potężniej dobywano, tym go potężniej pan
Wejher bronił, ruszył Karol Gustaw do Rzeczypospolitej, aby Jana Kazimierza na nowo,
choćby w ostatnim jej krańcu, dosięgnąć. A że czyn po postanowieniu następował u niego
tak prędko, jak właśnie grzmot po błyskawicy, podniósł więc wojska leżące przy miastach i
nim się kto w Rzeczypospolitej opatrzył, nim wieść się o jego pochodzie rozeszła, on już
minął Warszawę i w największe płomienie pożaru się rzucił. Szedł więc do burzy podobny,
gniewem, zemstą i zawziętością trawiony. Dziesięć tysięcy koni tratowało za nim pola
jeszcze śniegiem pokryte, a piechoty z prezydiów podnosił i szedł razem z wichrem, aż
hen! ku południowi Rzeczypospolitej.
Po drodze palił i ścinał. Nie był to już ów dawny Carolus Gustavus, pan dobry, ludzki i
wesoły, klaszczący w dłonie jeździe polskiej, mrugający oczyma przy ucztach i
schlebiający żołnierzom. Teraz, gdzie się ukazał, płynęła potokiem krew szlachecka i
chłopska. Po drodze ścierał partie, jeńców wieszał, nikogo nie żywił.
Ale jak gdy wśród gęszczy borów potężny niedźwiedź niesie swe ciężkie cielsko, krusząc po
drodze krze i gałęzie, wilcy zaś idą w trop za nim i nie śmiąc mu drogi zastąpić, coraz
bliżej następują nań z tyłu, tak i owe partie ciągnęły za armią Karola, w coraz
ciaśniejsze łącząc się gromady, i szły za Szwedem, jako cień idzie za człowiekiem, i
wytrwalej jak cień, bo we dnie i w nocy, w pogodę i w niepogodę; przed nim zaś psuto
mosty, niszczono zapasy, że musiał iść jak w pustynię, nie mając głowy gdzie schronić lub
się w głodzie czym pokrzepić. Sam Karol Gustaw wprędce pomiarkował, jak straszne jest
jego przedsięwzięcie. Wojna rozlewała się naokół niego tak szeroko, jak morze rozlewa się
naokół zabłąkanego wśród roztoczy okrętu. Gorzały Prusy, gorzała Wielkopolska, która
pierwsza poddaństwo przyjąwszy, pierwsza chciała szwedzkie jarzmo zrzucić, gorzała
Małopolska i Ruś, i Litwa, i Źmudź. W zamkach i w wielkich miastach, niby na wyspach,
trzymali się jeszcze Szwedzi, zresztą wsie, bory, pola, rzeki były już w polskim ręku.
Nie tylko człowiek, nie tylko mniejszy podjazd, ale i pułk cały nie mógł się od głównej