lektory on-line

Syzyfowe prace - Stefan Żeromski - Strona 63

nauki ani dobrych stopni, ale dla jakichś zaziemskich potrzeb serca.
Nade wszystko — ta pobożność słodziła sieroctwo Marcinka. Nie był wówczas sam jak dawniej, nie
czuł żadnego opuszczenia. Jego zmarła matka — żyła, wiedziała o wszystkich troskach, smutkach i
radościach. Nieraz odzywał się w głębi jego duszy jej głos jako dobre postanowienie albo trzymał go
niby ręka. Marcinek nie miał wówczas dawniej odczuwanych niepokojów i żalów. Wpośród trwóg,
w jakie obfituje szkoła rosyjska, w głębi nocy sierocych wiedział dobrze, że mu włos z głowy nie
spadnie. Był to cudowny sen na łonie Boga.
Codziennie o tej samej porze do tejże kruchty przychodziło pewne „indywiduum”. Indywiduum
pobierało w rządzie gubernialnym 20 rubli srebrem miesięcznej pensji, miało całą kohortę
„drugorocznych” synów w rozmaitych klasach gimnazjum, miało nadto surducinę wytartą do
ostatniej nitki, krótkie spodnie z drelichu wypchnięte na kolanach, buty obciążone tak wielką ilością
przyszczypków, że pod nimi istotna postać tych butów zginęła — rzadko kiedy goloną brodę i siwe
oczy, smutne aż do śmierci. Indywiduum nie klękało, lecz zająwszy miejsca jak najmniej na rożku
skrzyni ze świecami, opierało głowę na rękach i modliło się aż do godziny ósmej. Nikłe promyki
wczesnego słońca, które przebiwszy kolorowe szyby wysoko umieszczonych okien wchodziły do
ciemnego przejścia, oświetlały łysą czaszkę i uwiędłą szyję starego człowieka. Jego suknia znoszona
ginęła w mroku, jego ciężkie ubóstwo znikało i Marcinek, niezdolny jeszcze do pojmowania niedoli
ludzkiej, widział obok siebie tylko współtowarzysza w modlitwie.
Nigdy do siebie nie mówili słowa, nie mieliby zresztą o czym mówić ze sobą.
Raz tylko, idąc ze szkoły, Marcinek spotkał na ulicy swego znajomego z kruchty. W świetle dziennym
twarz starego pana wydała mu się daleko mizerniejszą i odzież jeszcze bardziej zniszczoną. Krok
jego był bardziej ociężały, głowa na piersi zwieszona. Dźwigał pod pachą jakieś zawiniątko w starej
serwecie i przesuwał się obok murów ulicy. Wymijając Marcinka podniósł oczy i wtedy
bezgranicznie smutna twarz jego rozjaśniła się przedziwnym uśmiechem.
Marcinkowi zaćmiły się oczy łzami szczególnego wzruszenia. W ciągu przelotnej minuty miał jakby
zachwycenie. Uczuł, że kiedy dusze cnotliwych ludzi po życiu wśród cierpień opuszczają tę ziemię i u
tronu Przedwiecznego spotykają się ze sobą, to takimi anielskimi uśmiechami muszą się witać i
pozdrawiać nawzajem.
Po ukończeniu egzaminów i otrzymaniu przejścia z klasy czwartej do piątej Marcinek spędzał
wakacje, jak zwykle, w Gawronkach. Stary pan Borowicz już był wówczas znacznie posunął się w
lata, gospodarstwo na folwarku szło gorzej, a w domu widać było z wolna idącą ruinę. Jedzenie
gotowała stara kucharka, która onego czasu niańczyła Marcinka, a gotowała, jak jej się żywnie
podobało. Talerze były wyszczerbione, łyżki, noże i widelce ginęły, a pozostałe były karykaturami
zaginionych. Starszy pan prowadził nieustanną walkę z Małgorzatą, ale irytował się na próżno. W
domu coraz bardziej widzieć się dawał brak bielizny, odzieży, najprostszych wygód. Nawet same
sprzęty w mieszkaniu przybrały wyraz dziwnego zaniedbania i opuszczenia.
W pokoju najobszerniejszym, który ze względu na obecność w nim garnituru starych mebli z
wyprawy nieboszczki matki Marcinka nazywany był bawialnym, portrety sztychowane marszałków
francuskich, Kościuszki, księcia Józefa — okrył kurz nieprzenikniony; na krzesłach wisiały pokrowce
Nasi Partnerzy/Sponsorzy: Wartościowe Virtualmedia strony internetowe, Portal farmeceutyczny najlepszy i polecany portal farmaceutyczny,
Opinie o ośrodkach nauki jazy www.naukaprawojazdy.pl, Sprawdzony email marketing, Alfabud, Najlepsze okna drewniane Warszawa w Warszawie.

Valid XHTML 1.0 Transitional