Chwilami zakrywały ich przed oczyma skręty drogi lub maluśkie pagórki i skały rozsiane po
nizinie, lecz wnet znowu ukazywali się oczom jako wąż o skórze grającej barwami,
przepysznej. Na koniec dotarli o ćwierć stai od wzgórza i zwolnili pędu. Oko mogło ich
już doskonale objąć i nacieszyć się nimi. Szła więc naprzód chorągiew husarska, pana
marszałka własna, bardzo okryta i tak wspaniała, że każdy król mógłby się podobnym
wojskiem poszczycić. Służyła w tej chorągwi sama szlachta górska: ludzie dobrani, chłop w
chłopa, pancerze na nich z jasnej blachy, mosiądzem nabijane ryngrafy z Najświętszą Panną
Częstochowską, hełmy okrągłe z żelaznymi nausznikami, grzebieniaste na wierzchu, u ramion
skrzydła sępie i orle, na plecach skóry tygrysie i lamparcie, u starszyzny wilcze wedle
obyczaju.
Las zielonych z czarnymi proporczyków chwiał się nad nimi; przodem jechał porucznik
Wiktor, za nim kapela janczarska z dzwonkami, litaurami, kotłami i piszczałkami, dalej
ściana piersi końskich i ludzkich w żelazo zakutych.
Rozpływało się na ten widok wspaniały serce królewskie. Wraz za husarią następował znak
lekki, jeszcze liczniejszy, z gołymi szablami w ręku i łukami na plecach; potem trzy
sotnie semenów, barwnych jak mak kwitnący, zbrojnych w spisy i samopały; potem dwieście
dragonii w czerwonych koletach; potem poczty panów różnych, już w Lubowli bawiących,
czeladź strojna jak na wesele, trabanci, hajducy, pajucy, węgrzynkowie i janczarowie do
służby przy osobach pańskich przeznaczeni.
A mieniło się to jak tęcza, a nadjeżdżało gwarnie i szumno, wśród rżenia koni, chrzęstu
zbroi, huku kotłów, warczenia bębnów, dźwiękania litaurów i krzyków tak gromkich, iż
zdawało się, że śnieg od nich z gór opadnie. W końcu za wojskami widać było karety i
kolasy, w których widocznie jechali świeccy i duchowni dygnitarze.
Następnie wojska ustawiły się w dwa szeregi wzdłuż drogi, a zaś w środku ukazał się na
białym jak mleko koniu sam pan marszałek koronny, Jerzy Lubomirski. Leciał on jak wicher
ową ulicą, a za nim dwóch masztalerzy kapiących od złota. Dojechawszy do wzgórza,
zeskoczył z konia i rzuciwszy lejce jednemu z masztalerzów, sam szedł piechotą na
wzgórze, ku stojącemu tam królowi.
Czapkę zdjął i zasadziwszy ją na rękojeść szabli, szedł z gołą głową, podpierając się
obuszkiem, całym perłami okrytym. Ubrany był po polsku, w stroju wojennym; na piersiach
miał pancerz ze srebrnej blachy, gęsto na brzegach kamieniami wysadzany, a polerowany
tak, iż zdawało się, że słońce na piersiach niesie; przez lewe ramię zwieszała mu się
delia barwy ciemnej, przechodzącej w fiolet purpury, z weneckiego aksamitu. Trzymał ją
pod szyją sznur zaczepiony o agrafy brylantowe, którymi cała delia była naszyta; również
brylantowe trzęsienie chwiało mu się u czapki, a one klejnoty migotały jako skry
różnokolorowe naokół całej jego postaci, i oczy ćmił, takie od niego biły blaski.
Był to mąż w sile wieku, postawy wspaniałej. Głowę miał podgoloną, czuprynę dość rzadką,
siwiejącą, w kosmy na czole ułożoną, wąs czarny jak skrzydło kruka, w cienkich końcach po
obu stronach ust opadający. Wyniosłe czoło i rzymski nos dodawały piękności jego obliczu,