których konie ledwie mogły postępować. Czasem trzeba było zsiadać i w ręku je prowadzić,
a i to nieraz jeszcze opierały się, tuląc uszy i wyciągając otwarte, dymiące nozdrza ku
przepaściom, z których głębi śmierć zdawała się wyglądać.
Górale, przywykli do urwisk, uznawali często za dobre takie drogi, na których nieobyłym
ludziom szumiało i kręciło się w głowach. Wjechali na koniec w jakąś szczelinę skalną,
długą i prostą, a tak wąską, że zaledwie trzech ludzi mogło jechać wedle siebie.
Wąwóz to był jakoby korytarz niezmierny. Dwie wysokie skały zamykały go z prawej i lewej
strony. Gdzieniegdzie jednak krawędzie ich rozchylały się tworząc mniej strome pochyłości
pokryte zaspami śniegu, na zrębach obramowane czarnym borem. Wichry wywiały natomiast
śnieg z dna wąwozu i kopyta końskie szczękały wszędy po kamienistym podkładzie. Lecz w
tej chwili wiatr nie wiał i cisza panowała tak głucha, że aż w uszach dzwoniąca. Tylko w
górze, kędy między lesistymi krawędziami widniał błękitny pas nieba, przelatywało od
czasu do czasu czarne ptactwo, łopocąc skrzydłami i kracząc.
Orszak królewski stanął dla wypoczynku. Z koni podnosiły się kłęby pary, a i ludzie byli
pomęczeni.
- Czy to Polska, czy Węgry? - spytał po chwili przewodnika król.
- To jeszcze Polska.
- A czemu nie wykręciliśmy zaraz do Węgier?
- Bo nie można. On wąwóz zakręci się opodal, potem będzie siklawa, za siklawą pyrć do
traktu idzie. Tam nawrócimy, przejdziem jeszcze jeden wąwóz i dopiero będzie węgierska
strona.
- To widzę, że lepiej było od razu traktem jechać - rzekł król.
- Cichajcie!... -odpowiedział nagle góral.
I przyskoczywszy do skały, przyłożył do niej ucho.
Wszyscy utkwili w niego oczy, a jemu twarz zmieniła się w jednej chwili i rzekł:
- Za zakrętem wojsko idzie od potoku!... Dla Boga! czy nie Szwedy?!
- Gdzie? jak? co?... - poczęto pytać ze wszystkich stron. - Nic nie słychać!...
- Bo tam śnieg leży. Na rany boskie! Już są blisko!... Zaraz się ukażą!...
- Może pana marszałka ludzie? - rzekł król.
Kmicic w tej chwili ruszył koniem.
- Pojadę zobaczyć! - rzekł.
Kiemlicze ruszyli zaraz za nim, jak psy myśliwe za łowcem, lecz ledwie posunęli się z
miejsca, gdy zakręt gardzieli, o sto kroków przed nimi leżący, zaciemnił się od ludzi i
koni.
Kmicic spojrzał... i dusza zatrzęsła się w nim z przerażenia.
Byli to Szwedzi.
Ukazali się tak blisko, że cofać się było niepodobna, zwłaszcza iż orszak królewski miał
konie pomęczone. Pozostawało tylko przebić się lub zginąć albo pójść w niewolę. Zrozumiał
to w jednej chwili nieustraszony król, więc chwycił za rękojeść szpady.