I góral zaciął szkapinę. Tyzenhauz zaś skoczył do stojącego opodal orszaku.
- Miłościwy panie - zakrzyknął z uniesieniem - stanąłeś już inter regna, bo oto twoje od
onej rzeczułki królestwo!
Król nie odrzekł nic, skinął tylko, aby mu konia potrzymano, sam zaś zsiadł i rzucił się
na kolana, podniósłszy oczy i ręce w górę.
Na ten widok zsiedli wszyscy i poszli za jego przykładem; ów król zaś, tułacz, padł po
chwili krzyżem w śnieg i począł całować tę ziemię tak ukochaną, a tak niewdzięczną, która
w chwili klęski schronienia jego królewskiej głowie odmówiła.
Nastała cisza i tylko westchnienia ją mąciły.
Wieczór był mroźny, pogodny, góry i szczyty pobliskich jodeł płonęły purpurą, a dalsze w
ciemne już poczęły się ubierać fiolety, lecz droga, na której leżał król, mieniła się
niby czerwona i złota wstęga; blaski te padały na króla, biskupów i dygnitarzy.
Wtem ze szczytów wstał wiatr i niosąc na skrzydłach skry śnieżne, zleciał do doliny. Więc
jodły pobliskie poczęły pochylać pokryte okiścią czuby i kłaniać się panu, i szumieć
gwarno a radośnie, jakby śpiewały oną dawną pieśń:
- Witajże nam, witaj, miły hospodynie!...
Mrok już nasycał powietrze, gdy orszak królewski ruszył dalej. Za wąwozem roztoczyła się
szersza dolina, której drugi koniec gubił się w oddaleniu. .Blaski gasły naokoło, tylko w
jednym miejscu niebo świeciło się jeszcze czerwono.
Król począł odmawiać Ave Maria, za nim inni w skupieniu ducha powtarzali pobożne słowa.
Ziemia rodzinna, dawno nie widziana, góry pokrywające się nocą, gasnące zorze, modlitwy,
wszystko to nastroiło uroczyście serca i umysły, więc po ukończonych modlitwach jechali w
milczeniu król, dygnitarze i rycerze.
Następnie noc zapadła, jeno we wschodniej stronie niebo świeciło się coraz czerwieniej.
- Pojedziem ku tym zorzom - rzekł wreszcie król - dziw, że jeszcze świecą.
Wtem przycwałował Kmicic.
- Miłościwy panie! to pożar! - zakrzyknął.
Zatrzymali siÄ™ wszyscy.
- Jakże to? - pytał król - mnie się widzi, że to zorza!...
- Pożar, pożar! Ja się nie mylę! - wołał pan Kmicic.
I istotnie, ze wszystkich towarzyszów królewskich on znał się na tym najlepiej.
Wreszcie nie było można dłużej wątpić, gdyż ponad ową mniemaną zorzą podnosiły się jakby
chmury czerwone i kłębiły się, jaśniejąc i ciemniejąc na przemian.
- To chyba Źywiec się pali! - zawołał król. - Nieprzyjaciel może tam grasować!
Nie skończył jeszcze, gdy do uszu patrzących doleciał gwar ludzki, parskanie koni i
kilkanaście ciemnych postaci zamajaczyło przed orszakiem.
- Stój! Stój! -począł wołać Tyzenhauz.
Postacie owe zatrzymały się, jakby niepewne, co dalej mają czynić.
- Ludzie! kto wy? -pytano dalej z orszaku.