widzieć, bo była pogrążona w cieniu, ale po białym skórzanym pasie i po białej pochwie na
czekanik poznał pana Uhlika i począł go trącać bez ceremonii nogą.
- Wstawajcie, tacy synowie! wstawajcie!...
Ale pan Uhlik leżał nieruchomy, z rękoma opadłymi bezwładnie po bokach ciała, a za nim
leżeli inni; żaden nie ziewnął, nie drgnął, nie przebudził się, nie mruknął. W tejże
chwili pan Kmicic spostrzegł, że wszyscy leżą na wznak, w jednakowej pozycji, i jakieś
straszne przeczucie chwyciło go za serce.
Poskoczywszy do stołu porwał drżącą ręką kaganek i przysunął go ku twarzom leżących.
Włosy powstały mu na głowie, tak straszny widok uderzył jego oczy... Uhlika wyłącznie
mógł poznać po białym pasie, bo twarz i głowa przedstawiały jedną bezkształtną masę,
krwawą, ohydną, bez oczu, nosa i ust tylko wąsy ogromne sterczały z tej okropnej kałuży.
Pan Kmicic świecił dalej... Drugi z kolei leżał Zend z wyszczerzonymi zębami i wyszłymi
na wierzch oczyma, w których zeszkliło się przedśmiertne przerażenie. Trzeci z kolei,
Ranicki, oczy miał przymknięte, a po całej twarzy cętki białe, krwawe i ciemne. Pan
Kmicic świecił dalej... Czwarty leżał pan Kokosiński, najmilszy Kmicicowi ze wszystkich
towarzyszów, bo dawny sąsiad bliski. Ten zdawał się spać spokojnie, jeno z boku, w szyi,
widać mu było dużą ranę, zapewne sztychem zadaną. Piąty z kolei leżał olbrzymi pan
Kulwiec-Hippocentaurus z żupanem podartym na piersiach i posiekaną gęstymi razami twarzą.
Pan Kmicic przybliżał kaganek do każdej twarzy, a gdy wreszcie szóstemu, Rekuciowi, w
oczy zaświecił, zdało mu się, że powieki nieszczęsnego zadrgały trochę od blasku.
Więc postawił na ziemi kaganek i zaczął wstrząsać z lekka rannym.
- Rekuć, Rekuć! -wołał - to ja, Kmicic!...
Za powiekami poczęła drgać i twarz, oczy i usta otwierały się i zamykały na przemian.
- To ja! - rzekł Kmicic.
Oczy Rekucia otwarły się na chwilę zupełnie - poznał twarz przyjaciela i jęknął z cicha :
- Jędruś!... księdza!...
- Kto was pobił?! -krzyczał Kmicic chwytając się za włosy.
- Bu-try-my... -ozwał się głos tak cichy, że ledwie dosłyszalny.
Po czym Rekuć wyprężył się, zesztywniał, otwarte oczy stanęły mu w słup i skonał.
Kmicic poszedł w milczeniu do stołu, postawił na nim kaganek- sam siadł na krześle i
począł rękoma wodzić po twarzy jak człowiek, który, ze snu się zbudziwszy, sam nie wie,
czy już się rozbudził, czy widzi jeszcze senne obrazy przed oczyma.
Następnie znów spojrzał na leżące w mroku ciała. Zimny pot wystąpił mu na czoło, włosy
zjeżyły się na głowie i nagle krzyknął tak strasznie, że aż szyby zadrgały w oknach :
- Bywaj, kto żyw ! bywaj !
Źołnierze, którzy roztasowywali się w czeladnej, posłyszeli ów krzyk i pędem wpadli do
izby. Kmicic ukazał im ręką na leżące pod ścianą trupy.
- Pobici! pobici! -powtarzał chrapliwym głosem.
Oni rzucili się patrzeć; niektórzy nadbiegli z łuczywem i poczęli w oczy świecić