- Wtem go odwołano do Millera, a tymczasem przyszło trzech szlachty, niejakich
Kiemliczów, jego żołnierzy, którzy wpierw u mnie służyli. Ci pobili strażników i
odwiązali mnie od belki.
- I uciekliście. Teraz rozumiem! - rzekł król.
- Nie, miłościwy panie. Zaczekaliśmy na powrót Kuklinowskiego. Wówczas ja go kazałem do
tej samej belki przywiązać i lepiej ogniem przypiekłem.
To rzekłszy pan Kmicic, podniecony wspomnieniem, zaczerwienił się na nowo i oczy błysły
mu jak wilkowi.
Lecz król, który łatwo od zmartwienia do wesołości, od powagi do żartu przechodził,
począł bić dłonią w stół i wołać ze śmiechem:
- Dobrze mu tak! Dobrze mu tak! Nie zasłużył taki zdrajca na lepszy traktament!
- Zostawiłem go żywego - odrzekł Kmicic - lecz do rana musiał ostygnąć.
- To sztuka, co swego nie daruje! Więcej nam takich! - wołał król, zupełnie już
rozbawiony. - Sam zaś z tymi żołnierzami tu przybyłeś? Jak ich zowią?
- Kiemlicze; jest ojciec i dwóch synów.
- Mater mea de domo Kiemliczówna est - rzekł z powagą ksiądz kanclerz królowej, Wydżga.
- To widać są Kiemlicze wielcy i mali - odparł wesoło Kmicic - a ci nie tylko są mali,
ale i w rzeczy hultaje, jeno żołnierze okrutni i mnie wierni.
Tymczasem kanclerz Koryciński szeptał coś od niejakiego czasu do ucha księdza arcybiskupa
gnieźnieńskiego, wreszcie rzekł:
- Wielu tu przyjeżdża takich, którzy dla własnej chwalby albo spodziewanej nagrody radzi
klimkiem rzucają. Ci wieści fałszywe i bałamutne przywożą, często i przez nieprzyjaciół
namówieni.
Uwaga ta zmroziła wszystkich obecnych. Kmicica twarz pokryła się purpurą.
- Nie znam ja godności waszmość pana - odrzekł - która jak tuszę, musi być znaczna...
więc nie chcę jej ubliżyć, ale tak myślę, że nie masz takiej godności, która by pozwalała
szlachcicowi bez racji łgarstwo zadawać.
- Człowieku! do kanclerza wielkiego koronnego mówisz! - rzekł pan Ługowski.
Kmicic wybuchnął gniewem:
- Kto mi łgarstwo zadaje, choćby był kanclerzem, temu powiem: łatwiej łgarstwo zadawać
niż gardła nadstawiać, łatwiej pieczętować woskiem niż krwią!
Lecz pan Koryciński nie rozgniewał się wcale, tylko odrzekł:
- Nie zadaję ci kłamstwa, panie kawalerze, ale jeżeli prawda, coś mówił, to powinieneś
mieć bok spalony.
- Pójdźże wasza wielmożność gdzie na stronę, to ci go pokażę! -huknął Kmicic.
- Nie potrzeba -rzekł król - wierzym ci tak!
- Nie może być, miłościwy królu! - zakrzyknął pan Andrzej - sam tego chcę, jak o łaskę o
to proszę, żeby mnie tu nikt, choćby nie wiem jak dostojny, kolorystą nie czynił! źle by
mi się nagrodziła męka, miłościwe państwo! Nie chcę nagrody, chcę, żeby mi wierzono,