miłościwego nie umorzył frasunek, że przez trzy dni żadnej pewnej wieści nie miał. Jakże
to? Spod chorągwi Zbrożka może albo Kalińskiego, albo Kuklinowskiego? Spod Częstochowy?
- Nie spod Częstochowy, ale z samego klasztoru, wprost!
- Chyba waść żartujesz? Co tam? co słychać? Broniże się jeszcze Jasna Góra?
- I broni się, i będzie broniła. Szwedzi już na odstąpieniu!
- Dla Boga! Król ozłoci waszmości! Z samego klasztoru, powiadasz, jedziesz?... Jakże cię
to Szwedzi puścili?
- Jam ich o permisję nie prosił, ale wybaczaj waćpan, że w kościele obszerniejszej
relacji dać nie mogę.
- Słusznie, słusznie - odparł pan Ługowski. - Bóg miłosierny!... Z nieba nam spadłeś!...
W kościele nie przystoi... słusznie! Czekajże waćpan. Zaraz się król podniesie, śniadać
przed sumą pojedzie... Dziś niedziela... Chodź waść, staniesz wraz ze mną przy drzwiach i
wraz u wejścia przedstawię waćpana królowi... Chodź, chodź, bo nie ma czasu!
To rzekłszy ruszył naprzód, a Kmicic za nim. Zaledwie ustawili się przy drzwiach, gdy
ukazało się naprzód dwóch paziów, a za nimi wyszedł z wolna Jan Kazimierz.
- Miłościwy królu! - zakrzyknął pan Ługowski - są wieści z Częstochowy!
Woskowa twarz Jana Kazimierza ożywiła się nagle.
- Co? gdzie? kto jest? - spytał.
- Ten oto szlachcic! Powiada, że z samego klasztoru jedzie.
- Zali klasztor już zdobyty? - zakrzyknął król.
Wtem pan Andrzej rymnął jak długi do nóg pańskich.
Jan Kazimierz pochylił się i począł podnosić go za ramiona.
- Na potem - wołał - na potem!... Wstań waść, na Boga, wstań! mów prędzej... Klasztor
zdobyty?
Kmicic zerwał się ze łzami w oczach i krzyknął z zapałem:
- Nie zdobyty, miłościwy panie, i nie będzie! Szwedzi pobici! Największa armata
wysadzona! Strach między nimi, głód, mizeria! O odstąpieniu myślą!...
- Chwała! Chwała Tobie, Królowo Anielska i nasza! - rzekł król.
To rzekłszy odwrócił się ku drzwiom kościelnym, zdjął kapelusz i nie wchodząc do środka,
klęknął na śniegu przy drzwiach. Głowę oparł o ramę kamienną i pogrążył się w milczeniu.
Po chwili łkanie poczęło nim wstrząsać.
Rozczulenie ogarnęło wszystkich. Pan Andrzej ryczał jak żubr.
Król pomodliwszy się i wypłakawszy wstał uspokojony, z twarzą wiele pogodniejszą. Zaraz
spytał Kmicica o nazwisko, a gdy ten powiedział mu swe przybrane miano, rzekł:
- Niechże cię pan Ługowski zaraz do naszej kwatery prowadzi. Nie zażyjemy rannego posiłku
inaczej, jak słuchając o obronie!
I w kwadrans później Kmicic stanął w komnacie królewskiej przed dostojnym zebraniem. Król
czekał tylko na królowę, by zasiąść do rannej polewki; jakoż Maria Ludwika pojawiła się
za chwilę. Jan Kazimierz, ledwie ją ujrzał, zaraz zakrzyknął: