dziewczyna mogła go widzieć, dopiero by uradowało się w niej serce. Myśli ona może
jeszcze, że on Szwedom służy... A pięknie służy! zaraz im się przysłuży! Co to będzie,
jak ona się dowie o tych wszystkich jego hazardach?... Co ona sobie pomyśli? Pomyśli
pewnie: ?Wicher on jest, ale jak przyjdzie do rzeczy, czego inny nie uczyni, to on
uczyni; gdzie inny nie pójdzie, on pójdzie!... Taki to ten Kmicic."
- Jeszcze ja nie tyle dokażę! - rzekł sobie pan Andrzej i chełpliwość owładnęła go
zupełnie.
Jednakże mimo tych myśli nie zapomniał, gdzie jest, dokąd idzie, co zamierza czynić, i
począł iść jak wilk na nocne pastwisko. Obejrzał się za siebie raz i drugi. Ni kościoła,
ni klasztoru. Wszystko pokryła gruba, nieprzenikniona pomroka. Miarkował jednak po
czasie, że musiał już dojść daleko i że szaniec może być tuż, tuż.
?Ciekawym, czy straże są?" - pomyślał.
Lecz nie zdołał ujść jeszcze dwóch kroków od chwili, w której sobie zadał to pytanie, gdy
nagle przed nim rozległ się tupot miarowych kroków i kilka naraz głosów spytało w różnych
odległościach:
- Kto idzie?
Pan Andrzej stanął jak wryty. Uczyniło mu się nieco ciepło.
- Swój - odezwały się inne głosy.
- Hasło?
- Upsala!
- Odzew?
- Korona!...
Kmicic zmiarkował w tej chwili, że to straże się zmieniają.
- Dam ja wam UpsalÄ™ i koronÄ™! - mruknÄ…Å‚.
I uradował się. Była to istotnie dla niego okoliczność nader pomyślna, bo mógł linie
straży przejść właśnie w chwili zmiany wart, gdy stąpania żołnierzy głuszyły jego własny
krok.
Jakoż tak uczynił bez najmniejszej trudności i szedł za wracającymi żołnierzami dość
śmiało, aż do samego szańca. Tam oni wykręcili, by go obejść, on zaś posunął się szybko
ku fosie i ukrył się w niej.
Tymczasem rozwidniło się cokolwiek. Pan Andrzej i za to podziękował niebu, inaczej bowiem
nie mógłby po omacku znaleźć upragnionej kolubryny. Teraz, zadzierając z rowu głowę do
góry i wytężając wzrok, ujrzał nad sobą czarną linię oznaczającą brzeg szańca i równie
czarne zarysy koszów, między którymi stały działa.
Mógł nawet dojrzeć ich paszcze wysunięte nieco nad rowem. Posuwając się z wolna wzdłuż
rowu, odkrył nareszcie swoją kolubrynę. Wówczas stanął i począł nasłuchiwać.
Z szańca dochodził szmer. Widocznie piechota stała wedle dział w gotowości. Ale sama
wyniosłość szańca zakrywała Kmicica; mogli go usłyszeć, nie mogli zobaczyć. Teraz
chodziło mu tylko o to, czy z dołu potrafi dostać się do otworu armaty, która wznosiła