Słychać było coraz większy rejwach. Przy świetle ognisk widziano masy żołnierzy
poruszających się bezładnie w rozmaite strony, zagrały trąbki, bębny warczały ciągle; do
murów dolatywały krzyki, w których brzmiała trwoga i przerażenie.
Ksiądz Kordecki klęczał ciągle na murze.
Na koniec noc poczęła blednąć, lecz Babinicz nie wracał do twierdzy.
tom II
Rozdział XVIII
Co tedy działo się z panem Andrzejem i jakim sposobem zdołał przywieść swój zamiar do
skutku?
Wyszedłszy z twierdzy postępował czas jakiś krokiem pewnym i ostrożnym. Przy samym końcu
pochyłości przystanął i słuchał. Cicho było naokół, za cicho nawet, tak że kroki jego
chrzęściły wyraźnie po śniegu. W miarę też jak oddalał się od murów, postępował coraz
przezorniej. I znowu stanął, i znowu słuchał. Bał się trochę pośliznąć i upaść, a to aby
swej drogocennej kiszki nie zamoczyć, więc wydobył rapier i wspierał się na jego ostrzu.
Pomogło to wielce.
Tak macając przed sobą drogę, po upływie pół godziny usłyszał lekki szmer wprost przed
sobÄ….
?Ha! czuwają... Wycieczka nauczyła ich ostrożności!" -pomyślał.
I szedł dalej bardzo już wolno. Cieszyło go to, że nie zbłądził, bo ciemność była taka,
że końca rapieru nie mógł dojrzeć.
- Tamte szańce są znacznie dalej... więc idę dobrze! - szepnął sobie.
Spodziewał się też nie zastać przed szańcem ludzi, bo właściwie mówiąc nie mieli tam nic
do roboty, zwłaszcza po nocy. Mogło tylko być, że na jakieś sto lub mniej kroków stały
pojedyncze straże, ale miał nadzieję łatwo je przy takiej ciemności wyminąć.
W duszy było mu wesoło.
Kmicic nie tylko był człowiek odważny, lecz i zuchwały. Myśl rozsadzenia olbrzymiej
kolubryny radowała do głębi jego duszę, nie tylko jako bohaterstwo, nie tylko jako
niepożyta dla oblężonych przysługa, ale jako okrutna psota wyrządzona Szwedom. Wyobrażał
sobie: jak się przerażą, jak Miller będzie zębami zgrzytał, jak będzie poglądał w niemocy
na owe mury, i chwilami śmiech pusty go brał.
I jak sam poprzednio mówił: nie doznawał żadnej rzewliwości ni strachów, niepokojów, ani
mu do głowy nie przychodziło na jak straszne sam naraża się niebezpieczeństwo. Szedł tak,
jak idzie żak do cudzego ogrodu szkodę w jabłkach czynić. Przypomniały mu się dawne
czasy, kiedy to Chowańskiego podchodził i nocami wkradał się do trzydziestotysięcznego
obozu w dwieście takich jak sam zabijaków.
Kompanionowie stanęli mu na myśli: Kokosiński, olbrzymi Kulwiec-Hippocentaurus, cętkowaty
Ranicki z senatorskiego rodu i inni; więc westchnął na chwilę za nimi.
?Zdaliby się teraz szelmy! - pomyślał - można by jednej nocy ze sześć armat rozsadzić."
Tu trochę ścisnęło go uczucie samotności, lecz na krótko. Wnet pamięć przywiodła mu przed