mgła przesyciła ciemności, więc zawieszono go i na innych.
Nazajutrz była niedziela.
Ministrowie luterscy odprawiali po okopach swe nabożeństwo i działa milczały. Miller znów
pytał bezskutecznie ojców: czyli nie mają dosyć? Odpowiedziano, że przeniosą i więcej.
Tymczasem oglądano szkody w klasztorze. Były znaczne. Oprócz ludzi zabitych,
spostrzeżono, że i mur tu i owdzie został nadwątlony. Najstraszliwszą okazała się jedna
olbrzymia kolubryna, od południowej strony stojąca. Zbiła ona mur do tego stopnia,
naodrywała tyle kamieni, cegieł, że łatwo było przewidzieć, iż jeśli ogień potrwa jeszcze
parę dni, znaczna część muru obsunie się i runie.
Wyłomu, jaki by się w takim razie uczynił, nie można by już założyć ani belkami, ani
ziemią, ani nawozem. Toteż ksiądz Kordecki spoglądał okiem pełnym troski na owe
spustoszenia, którym nie był w stanie zapobiec.
Tymczasem w poniedziałek poczęto znów atak i olbrzymie działo szerzyło dalej wyłom.
Spotykały jednak i Szwedów różne klęski. O zmierzchu tego dnia szwedzki puszkarz zabił na
miejscu siostrzeńca Millera, którego jenerał kochał jak własnego syna i zamierzał mu
wszystko przekazać począwszy od nazwiska i sławy wojennej, skończywszy na fortunie. Lecz
tym bardziej zapaliło się serce starego wojownika nienawiścią.
Mur przy południowej baszcie tak już był popękany, że w nocy poczęto przygotowania do
szturmu ręcznego. Źeby tym bezpieczniej piechota mogła zbliżyć się do twierdzy, kazał
Miller rzucić w ciemności cały szereg małych szańców aż do samej pochyłości. Lecz noc
była widna, a biały blask od śniegu zdradzał ruchy nieprzyjaciela. Działa jasnogórskie
rozpraszały robotników zajętych ustawianiem tych parapetów, złożonych z faszyny, płotów,
koszów i belek.
Na świtaniu spostrzegł pan Czarniecki gotową maszynę oblężniczą, którą już przytaczano ku
murom. Lecz oblężeni zgruchotali ją działami bez trudu; nazabijano przy tym tyle ludzi,
że dzień ten mógłby zwać się dniem zwycięstwa dla oblężonych, gdyby nie owa kolubryna
wątląca ciągle mur z niepohamowaną siłą.
Następnych dni nastała odwilż i mgły roztoczyły się tak gęste, że księża przypisali je
działaniu złych duchów. Już nie można było dostrzec ni machin wojennych, ni
przystawianych parapetów, ni prac oblężniczych. Szwedzi zbliżali się pod same mury
klasztorne. Wieczorem Czarniecki, gdy przeor obchodził jak zwykle mury, wziął go na bok i
rzekł z cicha:
- ?le, ojcze wielebny. Nasz mur dłużej niż dzień nie wytrzyma.
- Może też te same mgły i im strzelać przeszkodzą - odrzekł ksiądz Kordecki - a my
tymczasem szkody jakoÅ› naprawimy.
- Im mgły nie przeszkodzą, bo owo działo, raz narychtowane, może prowadzić i po ciemku
dzieło zniszczenia, a tu gruzy walą się i walą.
- W Bogu nadzieja i w Najświętszej Pannie.
- Tak jest! A żeby tak wycieczkę uczynić?... Choćby ludzi natracić, byle tego smoka