wbiły mu przy tym do głowy i tę myśl, że jeśli włos spadnie z głowy posłów, tedy już nic
innego, prócz podobnych grzmotów, nie usłyszy ze strony klasztoru. I nazajutrz zaprosił
obydwóch uwięzionych zakonników na obiad, następnego zaś dnia odesłał ich do klasztoru.
Płakał ksiądz Kordecki na ich widok, wszyscy brali ich w ramiona i zdumiewali się słysząc
z ich ust, że właśnie owym wystrzałom winni są ocalenie. Przeor, który poprzednio gniewał
się na Kmicica, przywołał go zaraz i rzekł:
- Gniewałem się, bo myślałem, żeś ich zgubił, ale ciebie widocznie Najświętsza Panna
natchnęła. Znak to łaski, raduj się!...
- Ojcze najdroższy, kochany, nie będzie już układów? - pytał Kmicic całując go po rękach.
Ale ledwie to wymówił, ledwie skończył, gdy trąbka ozwała się przy bramie i nowy poseł od
Millera wszedł do klasztoru.
Był to pan Kuklinowski, pułkownik chorągwi wolentarskiej, włóczącej się ze Szwedami.
Najwięksi warchołowie, bez czci i wiary, służyli w tej chorągwi, a po części dysydenci,
jako lutrowie, arianie, kalwini. Tym się tłumaczyła ich przyjaźń dla Szwedów, lecz
głównie zagnała ich do millerowskiego obozu chęć grabieży i łupów. Szajka ta, złożona ze
szlachty banitów, ludzi zbiegłych z wież i rąk mistrza, a z czeladzi wisielców, urwanych
od powroza, podobna była nieco do dawnej Kmicicowej partii, tylko tamci się bili jak Iwy,
ci woleli rabować, krzywdzić szlachcianki po dworach, rozbijać stajnie i skrzynie.
Kuklinowski sam mniej był za to podobny do Kmicica. Wiek przyprószył siwizną jego włosy,
twarz miał zwiędłą, zuchwałą i bezczelną. Oczy, nadzwyczaj wypukłe i drapieżne,
zwiastowały gwałtowność charakteru. Był to jeden z tych żołnierzy, w których wskutek
hulaszczego życia, ciągłych wojen sumienie wypaliło się do dna. Mnóstwo podobnych kręciło
się wówczas po wojnie trzydziestoletniej w całych Niemczech i Polsce. Gotowi oni byli
służyć każdemu, i nieraz prosty wypadek rozstrzygał, po której stawali stronie.
Ojczyzna, wiara, słowem, wszystkie świętości, były im zupełnie obojętne. Wyznawali jednę
tylko żołnierkę, szukali w niej uciech, rozpusty, korzyści i zapomnienia życia. Wszelako
obrawszy jakiś obóz służyli mu dość wiernie, a to przez pewien honor
żołniersko-rozbójniczy i dlatego; aby nie psuć sobie i innym wziętości. Takim był i
Kuklinowski. Sroga odwaga i niezmierna zawziętość wyrobiły mu mir między warchołami.
Łatwo mu przychodziło werbować ludzi. Wiek życia przesłużył w różnych broniach i obozach.
Był na Siczy atamanem; wodził pułki na Wołoszczyznę; w Niemczech werbował ochotników w
czasie trzydziestoletniej wojny i zyskał pewną sławę jako dowódca jazdy. Krzywe jego
nogi, wygięte na kształt pałąków, znamionowały, że większą część życia spędził na koniu.
Chudy był przy tym jak trzaska i nieco pochylony z rozpusty. Siła krwi, nie tylko w
wojnach przelanej, ciężyło na nim. A jednak nie był to człowiek z natury zupełnie zły,
miewał czasem szlachetniejsze popędy, był tylko do szpiku kości zepsuty i rozzuchwalony.
Sam bowiem nieraz mawiał w zaufanej kompanii po pijanemu: ?Spełniło się niejeden uczynek,
za który powinien był piorun trzasnąć, a nie trzasnął."
Ta bezkarność sprawiła, że nie wierzył w sprawiedliwość bożą i karę nie tylko za życia,