waszmość, że ja odpowiem... Po niemiecku umiem szwargotać jak po polsku, więc pomyślą, że
to kto od jenerała z obozu przechodzi.
- Byle straży nie było za szańcem.
- Choćby i były, to hukniem i skoczym od razu. Nim się połapią kto i co, siędziemy im na
karki.
- Czas skręcać, już koniec okopu widać - rzekł pan Czarniecki.
Tu zwrócił się i zawołał z cicha:
- W prawo, w prawo!
Milczący szereg począł zawracać. Wtem księżyc oświecił nieco brzeg chmury i uczyniło się
jaśniej. Idący ujrzeli pustą przestrzeń z tyłu szańca.
Straży, jak przewidywał Kmicic, nie było na tej przestrzeni wcale, po cóż by bowiem
Szwedzi mieli stawiać placówki między własnymi szańcami a główną armią, która stała
dalej. Najprzenikliwszy wódz nie mógł przypuścić, by z tej strony mogło nadejść jakie
niebezpieczeństwo.
- Teraz jak najciszej ! - rzekł pan Czarniecki. - Widać już namioty.
- I w dwóch jest światełko... Ludzie tam jeszcze czuwają... Pewnie starszyzna.
- Wejście od tyłu musi być wygodne.
- Oczywiście -odrzekł Kmicic. - Tędy armaty wtaczają i wojska wchodzą... Ot, już nasyp
się poczyna. Pilnuj teraz, by broń nie zabrzękła...
Doszli już do wzniesienia usypanego starannie z tyłu szańców. Stał tam cały szereg wozów,
na których podwożono prochy i kule.
Ale przy wozach nie było nikogo, więc minąwszy je, poczęli wspinać się na szaniec bez
trudu, jak słusznie przewidywano, bo wzniesienie było łagodne i dobrze urządzone.
Tak doszli do samych namiotów i z gotową bronią zatrzymali się tuż, tuż. W dwóch
rzeczywiście błyszczały światełka; więc pan Kmicic zamieniwszy parę słów z Czarnieckim
rzekł:
- Pójdę ja naprzód do tych, którzy nie śpią... Czekać teraz mego wystrzału, a potem w
nich!
To rzekłszy ruszył.
Powodzenie wycieczki było już zapewnione, więc się nawet nie starał iść zbyt cicho. Minął
kilka namiotów pogrążonych w ciemności; nikt się nie zbudził, nikt nie spytał: ?werda?"
Źołnierze jasnogórscy słyszeli skrzyp jego śmiałych kroków i bicie własnych serc. On zaś
dotarł do oświetlonego namiotu, podniósł skrzydło i wszedłszy zatrzymał się u wejścia z
pistoletem w dłoni i z szablą spuszczoną na łańcuszku.
Zatrzymał się dlatego, że światło cokolwiek go olśniło, na polowym bowiem stole stał
świecznik sześcioramienny, w którym płonęły jarzące świece.
Za stołem siedziało trzech oficerów schylonych nad planami. Jeden z nich, siedzący w
pośrodku, ślęczał nad nimi tak pilnie, że aż długie jego włosy leżały na białych kartach.
Ujrzawszy kogoś wchodzącego podniósł głowę i spytał spokojnym głosem: