przezeń do szturmu się rzucić; chciał tylko przerazić, zasypać kulami kościół i klasztor,
wzniecić pożary, podruzgotać działa, pobić ludzi, rozszerzyć trwogę.
Na mury klasztorne wyszła znów procesja, bo nic tak nie ukrzepiało walczących, jak widok
Przenajświętszego Sakramentu i spokojnie z nim idących zakonników. Działa klasztorne
odpowiadały grzmotem na grzmot, błyskawicą na błyskawicę, ile mogły, ile ludziom sił i
tchu w piersi starczyło. Ziemia też zdawała się trząść w posadach. Morze dymu rozciągnęło
się nad klasztorem i kościołem.
Co za chwile, co za widoki dla ludzi (a wielu takich było w twierdzy), którzy nigdy w
życiu nie patrzyli w krwawe oblicze wojny!
Ów huk nieustający, błyskawice, dymy, wycia kul rozdzierających powietrze, straszliwy
chychot granatów, szczękanie pocisków o bruki, głuche uderzenia o ściany, dźwięk
rozbijanych szyb, wybuchy pękających kul ognistych, świst ich skorup, chrobot i
trzaskanie dylowań, chaos, zniszczenie, piekło!...
W czasie tego ani chwili spoczynku, ani oddechu dla wpół zduszonych dymem piersi, coraz
nowe stada kul, a wśród zamieszania głosy przerażające w różnych stronach twierdzy,
kościoła i klasztoru:
- Pali siÄ™! wody! Wody!
- Na dachy z bosakami!... Płacht więcej!
Na murach zaś okrzyki rozgrzanych walką żołnierzy:
- Wyżej działo!... wyżej!... pomiędzy budynki... ognia!...
Około południa dzieło śmierci wzmogło się jeszcze. Zdawać się mogło, że gdy dymy opadną,
oczy szwedzkie ujrzą tylko stos kul i granatów na miejscu klasztoru. Kurzawa wapienna ze
ścian obitych kulami wzbijała się i mieszając się z dymami, przesłaniała świat. Wyszli
księża z relikwiami egzorcyzmować owe tumany, aby nie przeszkadzały obronie.
Huk dział stał się przerywany, ale tak gęsty jak oddech zdyszanego smoka.
Nagle na wieży, świeżo odbudowanej po zeszłorocznym pożarze, ozwały się trąby wspaniałą
harmonią pobożnej pieśni. Płynęła z góry ta pieśń i słychać ją było naokół, słychać
wszędy, aż na bateriach szwedzkich. Do dźwięku trąb dołączyły się wkrótce głosy ludzkie i
wśród ryku, świstu, okrzyków, łoskotu, grzechotania muszkietów rozlegały się słowa:
Bogarodzica, Dziewica,
Bogiem sławiona Maryja!...
Tu wybuchło kilkanaście granatów; trzask dachówek i krokwi, a potem krzyk: ?Wody!",
targnął słuchem i... znów pieśń płynęła dalej spokojnie:
U twego Syna, hospodyna,
Spuści nam, ziści nam
Chlebny czas, zbożny czas.
Kmicic, stojąc na murach przy dziale naprzeciw wsi Częstochowy, w której były stanowiska
Millera i skąd największy szedł ogień, odtrącił mniej wprawnego puszkarza i sam pracować
zaczął. A pracował tak dobrze, że wkrótce, chociaż to był listopad i dzień chłodny,