- Bracia, radujmy się! godzina zwycięstw i cudów się zbliża!
A w chwilę później:
- Pod Twoją obronę uciekamy się, Matko, Pani, Królowo nasza!
Tymczasem chmura szwedzka zmieniła się w niezmiernego węża, który przypełzał jeszcze
bliżej. Widać już było jego straszliwe dzwona. Skręcał się, rozkręcał, czasem zamigotał
pod światło połyskliwą stalową łuską, czasem ściemniał i pełzł, pełzł, wychylał się z
oddalenia...
Wkrótce oczy patrzące z murów mogły już szczegółowie wszystko rozpoznać. Naprzód szła
jazda, za nią czworoboki piechoty; każdy pułk tworzył długi prostokąt, nad którym wznosił
się w górze mniejszy, utworzony przez dzidy sterczące; dalej, hen, za piechotą, wlokły
się armaty z paszczami odwróconymi w tył i schylonymi ku ziemi.
Leniwe ich cielska, czarne lub żółtawe, połyskiwały złowrogo w słońcu; jeszcze za nimi
trzęsły się po nierównej drodze jaszcze z prochem i nieskończony szereg wozów z namiotami
i wszelkiego rodzaju wojennym sprzętem...
Groźny, ale piękny to był widok tego pochodu regularnego wojska, które jakby dla
postrachu przedefilowało przed oczyma jasnogórców. Następnie od całości oderwała się
jazda i szła kłusem, kolebając się jak poruszana wiatrem fala. Wnet rozpadła się na
kilkanaście większych i mniejszych części. Niektóre oddziały przysuwały się ku fortecy;
inne w mgnieniu oka rozlały się po okolicznych wioskach w pościgu za łupem; inne na
koniec poczęły objeżdżać twierdzę, opatrywać mury, badać miejscowość, zajmować pobliższe
budowle. Pojedynczy jeźdźcy przelatywali ciągle co koń wyskoczy od większych kup ku
głębokim oddziałom piechoty, dając znać oficerom, gdzie można się umieścić.
Tętent i rżenie koni, krzyki, nawoływania, szmer kilku tysięcy głosów i głuchy hurkot
armat dolatywały doskonale do uszu oblężonych, którzy dotychczas stali spokojnie na
murach, jakby na widowisku, spoglądając zdziwionymi oczyma na ów wielki ruch i krętaninę
wojsk nieprzyjacielskich.
Doszły wreszcie pułki piechotne i poczęły błąkać się naokoło twierdzy, szukając miejsc
najodpowiedniejszych do umocnienia się w pozycjach. Tymczasem uderzono na Częstochówkę,
folwark przyległy klasztorowi, w którym nie było żadnego wojska, jedno chłopi pozamykani
w chałupach. Pułk Finów, który doszedł był tam pierwszy, uderzył z wściekłością na
bezbronne chłopstwo. Wyciągano ich za włosy z chałup i po prostu zarzynano opornych;
resztę ludności wypędzono z folwarku; jazda uderzyła na nią i rozegnała ją na cztery
wiatry.
Parlamentarz z wezwaniem Millera do poddania zatrąbił jeszcze przedtem do wrót
kościelnych, ale obrońcy, na widok rzezi i srogości żołnierskiej w Częstochówce,
odpowiedzieli ogniem działowym.
Teraz bowiem, gdy ludność miejscowa została wypędzona ze wszystkich pobliższych budowli,
a roztasowywali się w nich Szwedzi, należało je zniszczyć co prędzej, by spoza ich
zasłony nieprzyjaciel nie mógł szkodzić klasztorowi. Zadymiły więc mury klasztorne