Weyhard, który ten kraj zna lepiej.
- Zobaczymy! - rzekł Sadowski i wyszedł z izby.
Weyhard rzeczywiście zastąpił jego miejsce. Przyniósł on list, który tymczasem odebrał od
pana krakowskiego Warszyckiego, z prośbą, aby klasztor zostawiono w spokoju; lecz z listu
tego nieużyty człek wydobył wprost przeciwną radę.
- Proszą się -rzekł Millerowi - zatem wiedzą, iż się nie obronią! W dzień później pochód
na Częstochowę był w Wieluniu postanowiony.
Nie trzymano go nawet w tajemnicy, skutkiem czego z wieluńskiego konwentu o. Jacek
Rudnicki, profos, mógł wyruszyć na czas do Częstochowy z wiadomością. Biedny zakonnik nie
przypuszczał także ani przez chwilę, aby jasnogórcy mieli się bronić. Pragnął ich tylko
uprzedzić, by wiedzieli, czego się trzymać, i uzyskali dobre warunki. Jakoż wieść
przygnębiła umysły braci zakonnej. W niektórych dusze zwątlały od razu. Lecz ksiądz
Kordecki pokrzepił ich, zdrętwiałych rozgrzał żarem własnego serca, dnie cudów obiecał,
sam nawet widok śmierci miłym uczynił i tak zmienił ich tchnieniem ducha własnego, że
mimowiednie poczęli się gotować na napad, jak zwykli byli gotować się na wielkie
uroczystości kościelne, zatem z radością i solennie.
Jednocześnie świeccy naczelnicy załogi, pan miecznik sieradzki i pan Piotr Czarniecki,
czynili także ostatnie przygotowania. Spalono mianowicie wszystkie kramy, które tuliły
się naokół murów fortecznych, a które mogły szturmy nieprzyjaciołom ułatwiać; nie
oszczędzono nawet i budowli bliższych góry, tak że przez cały dzień pierścień płomieni
otaczał twierdzę; lecz gdy z kramów, belek i tarcic zostały tylko popioły, działa
klasztorne miały przed sobą puste przestrzenie, nie najeżone żadnymi przeszkodami. Czarne
ich paszcze poglądały swobodnie w dal, jakby wyglądając nieprzyjaciela niecierpliwie i
pragnąc go jak najprędzej swym złowrogim grzmotem powitać.
Tymczasem zimna zbliżały się szybkim krokiem. Dął ostry północny wiatr, błoto zmieniało
się w grudę, a rankami wody co płytsze ścinały się w nikłe lodowe skorupki; ksiądz
Kordecki, obchodząc mury, zacierał swe zsiniałe ręce i mówił:
- Bóg mrozy w pomoc nam ześle! Ciężko będzie baterie sypać, podkopy czynić i przy tym wy
będziecie się do ciepłych izb luzować, a im akwilony zbrzydzą prędko oblężenie.
Lecz właśnie dla tego samego powodu Burchard Miller pragnął skończyć prędko. Wiódł on ze
sobą dziewięć tysięcy wojska, przeważnie piechoty, i dziewiętnaście dział. Miał także
dwie chorągwie jazdy polskiej, ale na nią rachować nie mógł, raz dlatego, że jazdy do
brania wzgórzystej twierdzy użyć nie mógł, a po wtóre, że ludzie szli niechętnie i z góry
oświadczyli, że żadnego udziału w walkach nie wezmą. Szli raczej dlatego, aby w razie
zdobycia twierdzy ochronić ją przed drapieżnością zwycięzców. Tak przynajmniej żołnierzom
mówili pułkownicy; szli wreszcie, bo Szwed rozkazywał, bo wszystkie wojska krajowe w jego
były obozie i komendy musiały słuchać.
Z Wielunia do Częstochowy droga krótka. W dniu 18 listopada miało się rozpocząć
oblężenie. Lecz jenerał szwedzki liczył, że nie potrwa nad parę dni i że drogą układów