Koniecpolskiego, i ów, który Władysław IV wystawił, a który potem Kazimirowskim zwano,
lecz księże gmachy zrujnowano znacznie; Denhofowy był na wpół zburzony, kanclerski albo
tak zwany Ossolińskich przy Reformackiej ulicy zrabowany do szczętu. Przez okna wyglądali
najemnicy niemieccy, a owe kosztowne meble, które nieboszczyk kanclerz takim nakładem z
Włoch sprowadzał, owe skóry florenckie, gobeliny holenderskie, misterne biurka, perłową
macicą wykładane, obrazy, statuy brązowe i marmurowe, zegary weneckie i gdańskie, szkła
przednie - albo leżały jeszcze w bezładnych stosach na podwórcu, albo już spakowane
czekaÅ‚y, by je, gdy siÄ™ pora zdarzy, wysÅ‚ano WisÅ‚Ä… ku Szwecji. PilnowaÅ‚ý tych
kosztowności straże, ale tymczasem niszczały na powietrzu i deszczu.
W wielu innych miejscach mogłeś toż samo ujrzeć, a choć stolica poddała się bez boju,
przecie stało już trzydzieści olbrzymich szkut na Wiśle, gotowych do wywiezienia łupu.
Miasto wyglądało jakby cudzoziemskie. Na ulicach słychać było więcej obcych mów niż
polskiej; wszędy spotykałeś żołnierzy szwedzkich, niemieckich, najemników francuskich,
angielskich i szkockich, w najrozmaitszych strojach, w kapeluszach, w czółnowych
grzebieniastych hełmach, w kaftanach, pancerzach, półpancerzach, w pończochach lub
szwedzkich butach z cholewami jak konwie. Wszędy obca pstrocizna, obce stroje, obce
twarze, obce pieśni. Nawet konie miały inne kształty od tych, do których oko przywykło.
Nazlatywało się też mnóstwo Ormian o ciemnych twarzach i czarnych włosach, przykrytych
kolorowymi jarmułkami; ci łup skupywać przybyli.
Ale najbardziej dziwiła niezmierna ilość Cyganów, którzy, nie wiadomo dlaczego,
przyciągnęli ze wszystkich stron kraju za Szwedami do stolicy. Szatry ich stały wedle
pałacu Ujazdowskiego i po całej jurydyce kapitulnej, tworząc jakoby osobne płócienne
miasto w murowanym.
Wśród tych tłumów różnojęzycznych miejscowi mieszkańcy nikli prawie; dla własnego też
bezpieczeństwa radzi siedzieli zamknięci w domostwach, mało się pokazując i spiesznie
chodząc po ulicach. Czasem tylko jaka kareta pańska, spiesząca po Krakowskim Przedmieściu
ku zamkowi, otoczona hajdukami, pajukami lub wojskiem w strojach polskich, przypominała,
że to jest polskie miasto.
Tylko w niedziele i święta, gdy dzwony oznajmiały nabożeństwo, tłumy wychodziły z domów i
stolica dawny przybierała pozór, chociaż i wówczas przed kościołami stawały płotem
szeregi obcych żołdaków, aby przypatrywać się niewiastom, pociągać je za suknie, gdy
przechodziły ze spuszczonymi oczyma, śmiać się, a czasem śpiewać pieśni bezecne przed
kościołami, właśnie wówczas gdy w kościołach msze śpiewano.
Wszystko to przemknęło jak majak przed zdziwionymi oczyma pana Andrzeja, ale długo w
Warszawie miejsca nie zagrzał, bo nie znając nikogo, nie miał przed kim duszy otworzyć.
Nawet z ową szlachtą polską, która bawiła w mieście i zajmowała publiczne gospody,
pobudowane od czasu króla Zygmunta III na ulicy Długiej, nie wszedł pan Kmicic w bliższą
komitywę. Zaczepiał wprawdzie tego i owego, by się nowin wywiedzieć, ale byli to
zagorzali stronnicy szwedzcy, którzy w oczekiwaniu na powrót Karola Gustawa wieszali się