część łupu, rozwodząc przy tym skargi i żale, że go krzywdzą, grożąc przekleństwem
ojcowskim, jęcząc i narzekając. Synowie warczeli na niego, ale dość głupowaci z natury,
pozwolili się tyranizować. Mimo ustawicznych kłótni i swarów, w bitwie stawał jeden za
drugiego zaciekle, nie szczędząc krwi. Towarzysze nie lubili ich, ale obawiano się ich
powszechnie, w zajściach bowiem bywali straszni. Nawet oficerowie unikali z nimi
zaczepki. Jeden tylko Kmicic wzbudzał w nich strach nieopisany, a po Kmicicu pan Ranicki,
któremu gdy twarz w gniewie pocętkowała się plamami, wówczas drżeli przed nim. Czcili też
w obydwóch ród wysoki, bo Kmicicowie z dawnych czasów górowali w Orszańskiem, a w
Ranickim płynęła krew senatorska.
W partii mówiono, że zebrali wielkie skarby, ale nikt dobrze nie wiedział, czy było w tym
coś prawdy. Pewnego dnia wysłał ich Kmicic z kilku czeladzi i tabunem zdobycznym koni -
od tej pory znikli. Kmicic rozumiał, że polegli, żołnierze mówili, że uszli z końmi, gdyż
to była za wielka dla ich serc pokusa. Teraz, gdy ich pan Andrzej ujrzał zdrowych, gdy w
szopie podle chaty rżały jakieś konie, a radość i uniżoność starego mieszała się z
niespokojnością, pomyślał pan Andrzej, że żołnierze mieli słuszność.
Toteż gdy weszli do chaty, siadł na tapczanie i wziąwszy się w boki, począł patrzeć
prosto w oczy staremu, następnie spytał:
- Kiemlicz! a gdzie to moje konie?
- O Jezu! słodki Jezu! - jęknął stary. - Zołtareńkowi ludzie zabrali, pobili nas,
poranili, rozproszyli, gnali szesnaście mil, ledwieśmy z życiem uszli. 0 Matko
Najświętsza! Jużeśmy ni waszej miłości, ni partii nie mogli znaleźć. Przygnali nas aż tu,
w te bory, na mizerię i głód, do tej chałupy, do tych bagien... Bóg łaskaw, że wasza mość
żywie i zdrowy, choć widzę, ranny. Może by opatrzyć, ziół odciągających przyłożyć... A ci
moi synalowie poszli pnie odwalać i zginęli. Co te szelmy tam robią? Gotowi drzwi
wystawić i do miodu się dobrać. Głód tu i mizeria - więcej nic! Grzybami żyjemy, ale dla
waszej miłości znajdzie się co wypić i przekąsić... Tamte konie porwali nam, zagrabili...
Nie ma o czym mówić! I nas służby u waszej miłości zbawili; kawałka chleba na starość nie
ma, chyba nas wasza cześć przytuli i na powrót do służby przyjmie.
- Może się i to zdarzyć - odrzekł Kmicic.
W tej chwili weszli dwaj synowie starego: Kosma i Damian, bliźniacy, chłopy duże,
niezgrabne, z ogromnymi głowami, porosłymi całkiem niezmiernie gęstym i twardym jak
szczecina włosem, nierównym, sterczącym koło uszu, tworzącym wichry i fantastyczne czuby
na czaszkach. Wszedłszy stanęli koło drzwi, bo w obecności Kmicica usiąść nie śmieli, i
Damian rzekł:
- Loch odwalony.
- Dobrze - rzekł stary Kiemlicz - pójdę przynieść miodu. Tu spojrzał na synów znacząco.
- A tamte konie Zołtareńkowi ludzie zabrali - rzekł z przyciskiem.
I wyszedł z izby.
Kmicic patrzył na dwóch budrysów stojących pode drzwiami, jakoby toporem z gruba z pni