- A cóżeś to, hetman? Nie tobie się będziem sprawiali
- Po staremu wilcy tu was ogryzą.
- A was kruki zdziobią.
- Gadajcie, czego chcecie, do stu diabłów! Po coście do naszej chaty wleźli?
- A chodź no sam! Nie będziesz z chaszczów gardła darł. Bliżej! Bliżej!
- Na parol?
- Parol dla rycerstwa, nie dla zbójów. Chcesz - wierz, nie chcesz - nie wierz!
We dwóch możnali?
- Można!
Po chwili z zarośli, odległych na sto kroków, wynurzyło się dwóch ludzi wysokich i
pleczystych. Jeden, nieco pochylony, musiał być człekiem wiekowym, drugi szedł prosto,
jeno szyję wyciągał ciekawie ku chacie; obaj mieli na sobie półkożuszki oszyte szarym
suknem, jakie nosiła pomniejsza szlachta, wysokie jałowicze buty i kapuzy futrzane,
naciśnięte na oczy.
- Kiej diabeł! -mruknął Kmicic przypatrując się pilnie dwom mężom.
- Panie pułkowniku -zawołał Soroka - cud chyba, ale to nasi ludzie!
Tamci tymczasem zbliżyli się o kilka kroków, ale nie mogli rozpoznać stojących przy
chacie, bo ich zakrywały konie.
Nagle Kmicic wysunął się naprzód.
Wszelako nadchodzący nie poznali go, bo twarz miał obwiązaną, wstrzyma-li się jednak i
poczęli mierzyć go ciekawie i niespokojnie oczyma.
- A gdzie drugi syn, panie Kiemlicz? - spytał pan Andrzej - czy aby nie poległ?
- Kto to? jak to? co? kto mówi? co? - rzekł stary dziwnym, jakby przestraszonym głosem.
I stanął nieruchomie, otworzywszy szeroko usta i oczy: wtem syn, który jako młodszy, miał
wzrok bystrzejszy, zerwał nagle czapkę z głowy.
- O dla Boga! Jezu!... Ociec, to pan pułkownik! - zakrzyknął.
- Jezu ! o słodki Jezu ! - zawtórował stary - to pan Kmicic!!
I obaj stanęli w nieruchomej postawie, w jakiej podkomendni witają swych naczelników, a
na twarzach ich malowały się równocześnie przestrach i zdumienie.
- Ha! tacy synowie! -rzekł uśmiechając się pan Andrzej -to z garłacza mnie witacie?
Tu stary zerwał się i począł krzyczeć:
- A bywajcie tu wszyscy! Bywajcie!
Z zarośli ukazało się jeszcze kilku ludzi, między którymi drugi syn starego i smolarz;
wszyscy biegli na złamanie karku z gotowymi broniami, nie wiedzieli bowiem, co zaszło,
lecz stary znów zakrzyknął:
- Do kolan, szelmy! do kolan! to pan Kmicic! Który tam kiep strzelił? Dawaj go sam!
- Sameś ociec strzelił - rzekł młody Kiemlicz.
- Łżesz! Łżesz jak pies! Panie pułkowniku, kto mógł wiedzieć, że to wasza miłość w naszej
sadybie! Dla Boga, oczom jeszcze nie wierzę!