stronnicy nieszczęsnego Jana Kazimierza. ?O! tom piwa nawarzył, a teraz pić muszę!" -
myślał Kmicic. Porywając księcia Bogusława porwał go dlatego, by rzucić go pod nogi
konfederatów, przekonać ich niezbicie, że z Radziwiłłami zrywa, i wkupić się między nich,
zdobyć sobie prawo walczenia za króla i ojczyznę. Z drugiej strony, Bogusław w jego ręku
był zakładnikiem bezpieczeństwa Oleńki. Lecz teraz, gdy Bogusław pogromił Kmicica i
uszedł, nie tylko znikło bezpieczeństwo Oleńki, ale i dowód, że pan Kmicic szczerze
porzucił radziwiłłowską służbę. Wszakże otwarta mu droga do konfederatów i jeśli trafi na
oddział Wołodyjowskiego i jego przyjaciół pułkowników, może darują mu życie, ale czy za
towarzysza przyjmą, czy mu uwierzą, czy nie pomyślą, że przybył na przeszpiegi albo
dlatego, by ducha psuć i ludzi do Radziwiłłów przeciągać? Tu wspomniał, że ciąży na nim
krew konfederacka, wspomniał, że on to pierwszy zbił zbuntowanych Węgrów i dragonów w
Kiejdanach, że rozpraszał zbuntowane chorągwie lub zmuszał je do poddania, że
rozstrzeliwał opornych oficerów i wycinał żołnierzy, że szańczykami otoczył i umocnił
Kiejdany, a przez to Radziwiłłowi tryumf na Źmudzi zapewnił... ?Jakże mi tam iść? -
pomyślał sobie - toż by im zaraza milszym była gościem niż moja osoba!... Z Bogusławem na
arkanie przy siodle - można by, ale z gębą tylko i z gołymi rękoma!..."
Gdyby miał choć owe listy, to choćby się nimi do konfederatów nie wkupił, miałby
przynajmniej przez nie księcia Janusza w ręku, boć owe listy mogły podkopać kredyt
hetmana nawet u Szwedów... Więc za ich cenę można by było Oleńkę uratować...
Lecz zły duch jakiś sprawił, że i listy zginęły.
Kmicic, gdy wszystko myślą ogarnął, porwał się raz drugi za głowę.
- Zdrajcam dla Radziwiłłów, zdrajca dla Oleńki, zdrajca dla konfederatów, zdrajca dla
króla!... Zgubiłem sławę, cześć, siebie, Oleńkę!...
Rana w twarzy paliła go jeszcze, ale w duszy piekł go żar stokroć boleśniejszy. Bo na
dobitkę wszystkiego, cierpiała w nim i miłość własna rycerska. Był przecie przez
Bogusława sromotnie pobity. Niczym były owe cięgi, które mu w Lubiczu sprawił pan
Wołodyjowski. Tam pokonał go mąż zbrojny, którego na parol wyzwał, tu jeniec bezbronny,
którego miał w ręku.
Z każdą chwilą rosło w Kmicicu poznanie, w jak straszne i haniebne popadł terminy. Im
dłużej w nie patrzył, tym jaśniej ich okropność widział i coraz nowe czarne kąty
spostrzegał, z których wyglądały: hańba, sromota, zguba dla niego samego, dla Oleńki,
krzywda dla ojczyzny - aż w końcu ogarnął go przestrach i zdumienie.
- Zali ja to wszystko uczyniłem? - pytał sam siebie.
I włosy powstały mu na głowie.
- Nie może być! Chyba mnie jeszcze febris trzęsie! - zakrzyknął.
- Matko Boża, nie może być!...
- Ślepy! głupi warchole! - rzekło mu sumienie - nie byłoż ci to przy królu i ojczyźnie
stanąć, nie byłoż ci posłuchać Oleńki!
I porwał go żal jak wicher. Hej! żeby tak sobie mógł powiedzieć: Szwedzi przeciw