Jakoż w godzinę później Kmicic otworzył oczy i z ust jego wydobyło się jedno tylko słowo:
- Pić!
Soroka przytknął blaszankę z czystą wodą do jego warg, lecz pokazało się; że otwarcie ust
sprawia panu Andrzejowi ból nieznośny - i nie mógł pić. Ale przytomności już nie stracił;
jednakże o nic nie pytał, jak gdyby nic nie pamiętał; oczy miał szeroko otwarte i patrzył
bezmyślnie na głębie leśne, na szmaty błękitnego nieba, widne nad głowami między
gęstwiną, i na swoich towarzyszów; patrzył tak, jak człowiek zbudzony ze snu lub
otrzeźwiony z upicia, i pozwolił, nie mówiąc ani słowa, opatrywać się Soroce, nie jęczał
przy rozwiązywaniu bandażów - owszem, zimna woda, którą wachmistrz obmywał ranę, zdawała
się sprawiać mu przyjemność, bo czasem uśmiechał się oczyma.
A Soroka pocieszał go:
- Jutro, panie pułkowniku, dur przejdzie. Da Bóg, że się uchronim.
Jakoż pod wieczór odurzenie poczęło istotnie przechodzić, bo przed samym zachodem słońca
Kmicic spojrzał przytomniej i nagle spytał:
- Co tu taki szum?
- Jaki szum? Nie ma żadnego - odpowiedział Soroka.
I widocznie szumiało tylko w głowie pana Andrzeja, bo wieczór był pogodny. Zachodzące
słońce, przenikając skośnymi promieniami w gęstwinę, przesycało złotymi blaskami mrok
leśny i bramowało czerwone pnie sosen. Wiatr nie wiał- i tylko tu i ówdzie z leszczyny,
brzóz i grabów spływały liście na ziemię albo zwierz pierzchliwy czynił lekki szelest,
pomykając w głębiny boru przed jezdnymi.
Wieczór był chłodny, jednakże gorączka poczęła widocznie chwytać pana Andrzeja, bo po
kilkakroć powtórzył:
- Mości książę! między nami na śmierć i życie!
Ściemniło się wreszcie zupełnie i Soroka myślał już o noclegu, ale że weszli w mokry bór
i błoto poczęło chlupotać pod kopytami, jechali więc dalej, aby dobrać się do wysokich i
suchych części lasu.
Jechali godzinę i drugą, nie mogąc przebrać się przez bagno. Tymczasem uczyniło się znów
widniej, bo zeszedł księżyc w pełni. Nagle Soroka jadący na przedzie zeskoczył z kulbaki
i począł pilno rozpatrywać grunt leśny.
- Konie tędy szły -rzekł - widać ślady na błocie.
- Kto mógł tędy przejeżdżać, kiedy tu żadnej drogi nie ma? - rzekł jeden z żołnierzy
podtrzymujÄ…cych pana Kmicica.
- Ale ślady są - i to kupa cała! Ot, tam, między sosnami, widać jasno jak na dłoni.
- Może bydło chodziło.
- Nie może być. Nie pora leśnych pastwisk, widać wyraźnie kopyta, jużci, jacyś ludzie
musieli tędy przejeżdżać. Dobrze by było choćby budę leśniczą znaleźć.
- To jedźmy śladem.
- Jazda!