przecie i inne listy, do króla szwedzkiego, do Wittenberga, do Radziejowskiego... Wielcy
jesteście i potężni, a przecie nie wiem, czyli wam ciasno nie będzie w tej ojczyźnie, gdy
wam obaj królowie godną waszych zdrad rekompensę obmyślą.
Oczy księcia Bogusława zabłysły złowrogim światłem, ale po chwili opanował gniew i rzekł:
- Dobrze, kawalerze! Na śmierć i życie między nami!... Spotkamy się!...
Możesz przysporzyć nam trosków i sprawić wiele złego, ale to jeno powiem : nikt nie śmiał
dotąd tego uczynić w tym kraju, coś ty uczynił, i biada tobie i twoim.
- Ja sam mam szablę do obrony, a swoich mam czym wykupić! - rzekł Kmicic.
- Ach! masz mnie jako zakładnika! - rzekł książę.
I mimo całego gniewu odetchnął spokojnie; zrozumiał jedno w tej chwili, że w żadnym
wypadku życiu jego nic nie grozi, bo jego osoba zbyt jest Kmicicowi potrzebna. Postanowił
z tego korzystać.
Tymczasem puścili się znów rysią i po godzinie drogi ujrzeli dwóch jeźdźców, z których
każdy prowadził po parze jucznych koni. Byli to ludzie Kmicicowi wysłani naprzód z
Pilwiszek.
- A co tam? - spytał ich Kmicic.
- Konie nam się zmachały okrutnie, wasza miłość, bośmy nie wypoczywali dotąd.
- Zaraz spoczniemy!...
- Widać tu chałupę na zakręcie, może to karczma.
- Niech wachmistrz ruszy naprzód obroki przygotować. Karczma czy nie karczma, trzeba
stanąć!...
- Wedle rozkazu, panie komendancie.
Soroka wypuścił konia, a oni podążali za nim zwolna. Kmicic jechał z jednej strony
księcia, Lubieniec z drugiej. Książę uspokoił się zupełnie i nie wyciągał więcej na
rozmowę pana Andrzeja. Zdawał się być zmęczony drogą czy też położeniem, w jakim się
znajdował, i głowę pochylił nieco na piersi, a oczy miał przymknięte. Jednakże od czasu
do czasu rzucał ukośne spojrzenia, to na Kmicica, to na Lubieńca, którzy trzymali cugle
jego konia, jakby upatrując, którego łatwiej będzie obalić, aby się wyrwać na wolność.
Tymczasem zbliżyli się do budowli leżącej przy drodze, na cyplu lasu. Nie była to
karczma, ale kuźnia i kołodziejnia zarazem, w której jadący traktem zatrzymywali się dla
przekuwania koni i reparacji wozów. Między samą kuźnią a drogą rozciągał się niewielki
majdan, nie ogrodzony płotem, z rzadka porosły wydeptaną trawą; szczątki wozów i
popsowane koła leżały rozrzucone tu i owdzie na owym majdanie, ale z przejezdnych nie
było nikogo, jeno koń Soroki stał przywiązany do słupa. Sam Soroka rozmawiał przed kuźnią
z kowalem Tatarem i dwoma jego pomocnikami.
- Niezbyt obfity będziem mieć popas - rzekł uśmiechając się książęniczego tu nie dostanie.
- Mamy żywność i gorzałkę ze sobą - rzekł pan Kmicic.
- To dobrze! Trzeba nam będzie sił nabrać.
Tymczasem stanęli. Kmicic zatknął za pas krócicę, zeskoczył z kulbaki i oddawszy bachmata