lektory on-line

Chłopi - Władysław Reymont - Strona 246

— Dziwno mi też było, co nawet na pogrzebie sie nie pokazał.
— Cóż mu ta Boryna, kiej on z wdową przyjacielstwo trzyma.
Przycichły, bo tuż przed nimi jawiła się Jaguś prowadząca matkę; stara szła przygarbiona i z przewiązanymi jeszcze oczami, ale Jagustynka nie przepuściła okazji.
— Kiedyż Szymkowe wesele? Ani się kto spodział, co dzisiaj spadną z ambony! Juści, trudno chłopakowi wzbronić, kiej mu już obmierzły dziewczyne roboty. Nastusia go teraz wyręczy… — dojadała z prześmiechem.
Dominikowa sprostowała się nagle i twardo rzekła:
— Prowadź, Jaguś, prędzej prowadź, bo me jeszczek ugryzie ta suka.
I poszła śpiesznie, jakby uciekając, a Płoszkowa zaśmiała się cicho:
— Niby to ślepa, a niezgorzej obaczyła…
— Ślepa, ale jeszcze trafi do Szymkowych kudłów.
— Boże broń, bych się i do drugich nie dorwała…
Jagustynka już nie odrzekła, ścisk przy tym zapanował przed wrótniami, że Hanka się zgubiła ostając kajś za wszystkimi, ale nawet była temu rada, gdyż obrzydły jej te niepoczciwe dogryzania, jęła też spokojnie rozdawać dziadom po dwa grosze, nie przepuszczając ani jednego, zaś temu ślepemu z psem wetknęła całą dziesiątkę i rzekła:
— Przyjdźcie do nas na obiad, dziadku! Do Borynów!
Dziad podniósł głowę i wytrzeszczył ślepe oczy.
— Antkowa, widzi mi sie! Bóg zapłać! Przyletę, juści, co przyletę.
Za wrótniami było już nieco luźniej, ale i tam siedziały dziady we dwa rzędy, czyniąc szeroką ulicę i wykrzykując na różne sposoby, a na samym końcu klęczał jakiś młody z zielonym daszkiem na oczach, przygrywał na skrzypicy i śpiewał pieśnie o królach i dawnych czasach, że całą kupą stali dokoła niego, a częsty grosz sypał mu się do czapy.
Hanka przystanęła pod smętarzem, rozglądając się za Józką i najniespodziewaniej natknęła się oczami na swego ojca.
Siedział se w rządku między dziadami, rękę wyciągał do przechodniów i jękliwie skamłał o wspomożenie.
Jakby ją kto pchnął nożem, ale myślała zrazu, że się jej przywidziało, przetarła oczy raz i drugi; on ci to był jednak, on!…
— Ociec między dziadami! Jezus! — dziw, że się nie spaliła ze wstydu.
Nasunęła chustkę barzej na czoło i przebrała się do niego z tyłu od wozów, pod którymi siedział.
— Co wy robicie najlepszego, co? — jęknęła przykucnąwszy za nim, bych się chronić od ludzkich oczów.
— Hanuś… a dyć ja… a dyć…
— Chodźcie mi zaraz do domu! Jezus, taki wstyd! Chodźcie!…
— Nie póde… Już to sobie z dawna umyśliłem… Co wama mam ciężyć, kiej dobre ludzie wspomogą… We świat se pociągnę z drugimi… święte miejsca obacze… co nowego się przewiem… Jeszczech wama spory grosz przyniese… Naści złotówkę, kup jakiego cudaka la Pietrasia… kup…
Chyciła go ostro za kołnierz i prawie wywlekła między wozy.
— Zaraz mi do domu. Że to wstydu nie macie!
— Puść me, bo się ozgniewam!
— Rzućcie te torbeczki, prędko, żeby kto nie obaczył.
— To zrobię, co mi się jeno spodoba, juści… wstydał się bede… komu głód kumą, temu torba matką — wyrwał się naraz, wpadł pomiędzy wozy a konie i przepadł.
Nie sposób było go szukać i naleźć w takim tłoku, jaki się uczynił na placu przed kościołem.
Słońce przypiekało, jaże się człowiek łuskał ze skóry, kurz zapierał piersi, a naród, chociaż zmęczony i zgrzany do ostatniej nitki, miętosił się radośnie i kotłował jakoby w tym rozbełkotanym wrzątku.
Katarynka wygrywała rozgłośnie na całą wieś; dziady wyciągały po swojemu, dzieci gwizdały na glinianych kuraskach, naszczekiwały psy i konie gryzły się i kwiczały, że to muchy były dzisia barzej naprzykrzone, zaś każden człowiek gadał z osobna, przekrzykiwał do znajomków, stowarzyszał się i cisnął do kramów, przy których wrzało jak w ulu i podnosiły się dzieuszyne piski.
Budy ze świętościami jaże się chwiały od babiego naporu. Nie mniejszy był tłok, kaj przedawali kiełbasy, wiszące na drążkach niby te grubachne postronki. Gdzie znów kupczyli chlebem a kukiełkami. Kajś Żyd nawoływał do cukierków, zaś jeszcze indziej nawet wstęgi wiewały spod płóciennych daszków i bicze przeróżnych paciorków, a wszędy był niepomierny gniot, harmider i wrzaski kieby w jakiej bóżnicy.
Przeszło dobrych parę pacierzów, nim naród jął się nieco spokoić i przycichać; kto pociągał do karczmy, kto już zabierał się do domu, a drudzy, zmożeni spiekotą i utrudzeniem, rozkładali się w cieniu wozów, nad stawem, to w sadach i podwórzach, bych se podjeść i odpocząć.
Rozprażone przypołudnie tak już doskwierało, że dychać nie było czym, a pokrótce i gwarzyć nie chciało się nikomu ni nawet ruchać, jako tym drzewom pomdlałym w żarze, a że przy tym i wieś zasiadła do misek, to się już prawie całkiem uspokoiły, jeno co tam dzieci podniesły wrzaski kajś niekaj i konie szarpnęły się przy wozach.
Zaś na plebanii proboszcz wyprawiał obiad la księży i dziedziców, przez wywarte okna widniały głowy, płynął gwar rozmów i roznosiły się brzęki, śmiechy a takie zapachy, jaże niejeden ślinkę łykał z onych smaków.
Jambroż, wystrojony odświętnie, w mentalach na piersiach, kręcił się cięgiem w sieniach, a często gęsto na ganek wybiegał z krzykiem:
— Nie pódziesz, jucho, stąd! A to kijem cię złoję, że popamiętasz.
Ale nie mogąc się ognać zbereźnikom, które jako te wróble obsiadały sztachety, a śmielsze nawet już pod okna się przebierały, to jeno przygrażał księżym cybuchem a wyklinał.
Nasi Partnerzy/Sponsorzy: Wartościowe Virtualmedia strony internetowe, Portal farmeceutyczny najlepszy i polecany portal farmaceutyczny,
Opinie o ośrodkach nauki jazy www.naukaprawojazdy.pl, Sprawdzony email marketing, Alfabud, Najlepsze okna drewniane Warszawa w Warszawie.

Valid XHTML 1.0 Transitional