takiego pagórka kończy się pęczkiem listków szarych, zapylonych, o których trudno
powiedzieć, że żyją; one tylko nie mogą zwiędnąć.
Dziwaczny stożek oznacza, że w tym miejscu woda jeszcze nie wyschła, ale przed spiekotą
skryła się pod ziemię i jako tako podtrzymuje wilgoć gruntu. Na to miejsce upadło
nasienie tamaryndusu i z wielkim trudem poczęła wzrastać roślina.
Lecz władca pustyni, Tyfon, dostrzegł ją i z wolna począł zasypywać piaskiem. A im więcej
roślinka pnie się w górę, tym wyżej podnosi się stożek duszącego ją piasku. Zabłąkany w
pustyni tamaryndus wygląda jak topielec na próżno wyciągający dłonie do nieba.
I znowu rozwala się nieskończone żółte morze, ze swymi falami piasku i nie mogącymi
skonać rozbitkami świata roślinnego. Nagle ukazuje się skalista ściana w niej szczeliny
niby bramy...
Rzecz nie do uwierzenia! Poza jedną z tych bram widać rozległą dolinę barwy zielonej,
mnóstwo palm, błękitne wody jeziora. Widać nawet pasące się owce, bydło i konie, między
nimi uwijają się ludzie; z daleka na stokach skał piętrzy się całe miasteczko, a na
szczytach bieleją mury świątyń.
Jest to oaza, niby wyspa wśród piaszczystego oceanu.
Takich oaz za czasów faraonów było bardzo wiele, może kilkadziesiąt. Tworzyły one łańcuch
wysp pustynnych wzdłuż zachodniej granicy Egiptu. Leżały w odległości dziesięciu,
piętnastu lub dwudziestu mil jeograficznych od Nilu, a obejmowały po kilkanaście i
kilkadziesiąt kilometrów kwadratowych powierzchni.
Opiewane przez arabskich poetów oazy naprawdę nigdy nie były przedsionkami raju. Ich
jeziora są najczęściej bagnami; z podziemnych źródlisk wypływa woda ciepła, niekiedy
cuchnąca i obrzydliwie słona; roślinność ani mogła porównywać się z egipską. Niemniej
ustronia te wydawały się cudem dla pustynnych wędrowców, którzy znajdowali w nich trochę
zieloności dla oka tudzież odrobinę chłodu, wilgoci i daktylów.
Ludność tych wysp wśród piaszczystego oceanu była bardzo rozmaitą: od kilkuset osób do
kilkunastu tysięcy, zależnie od przestrzeni. Byli to wszystko awanturnicy lub ich
potomkowie egipscy, libijscy, etiopscy. W pustynię bowiem uciekali ludzie nie mający już
nic do stracenia: więźniowie z kopalń, przestępcy ścigani przez policję, chłopi
przeciążeni pańszczyzną lub robotnicy, którzy woleli niebezpieczeństwo aniżeli pracę.
Większa część tych zbiegów marnie ginęła w pustyni. Niektórym po nieopisanych męczarniach
udawało się dotrzeć do oazy, gdzie pędzili żywot nędzny, lecz swobodny, i zawsze byli
gotowi wpaść do Egiptu na nieuczciwy zarobek.
Między pustynią i Morzem Śródziemnym ciągnął się bardzo długi, choć niezbyt szeroki pas
ziemi żyznej, zamieszkały przez rozmaite plemiona, które Egipcjanie nazywali
Libijczykami. Jedne z tych plemion zajmowały się rolnictwem, inne rybactwem i morską
żeglugą; w każdym z nich jednak była gromada dzikusów, którzy woleli kradzież, wojnę i
rozbój aniżeli systematyczną pracę. Bandycka ta ludność nieustannie ginęła wśród nędzy
albo wojennych przygód, lecz i ciągle powiększała się regularnym dopływem Szardana