- Jak to może być? - zakrzyknęli wszyscy razem.
- Jak może być? Czytajcie ten list, będziecie mieli odpowiedź.
Tu pan Zagłoba podał pismo Wołodyjowskiemu, ów zaś począł je czytać przerywając co chwila
i spoglądając na towarzyszów, by łto bowiem ów list, w którym Radziwiłł wymawiał gorzko
Kmicicowi, że na jego natarczywe instancje uwolnił ich od śmierci w Kiejdanach.
- A co? - powtarzał za każdą przerwą pan Zagłoba.
List kończył się, jak wiadomo, poleceniem, by Kmicic miecznika i Oleńkę do Kiejdan
sprowadził. Pan Andrzej miał go widocznie dlatego przy sobie, aby w razie potrzeby okazać
go miecznikowi, lecz do tego nie przyszło.
Przede wszystkim jednak nie pozostawał żaden cień wątpliwości, że gdyby nie Kmicic, obaj
Skrzetuscy, pan Wołodyjowski i Zagłoba byliby bez miłosierdzia pomordowani w Kiejdanach,
zaraz po owym słynnym układzie z Pontusem de la Gardie.
- Mości panowie! - rzekł Zagłoba - jeśli teraz jeszcze każecie go rozstrzelać, to, jak mi
Bóg miły, porzucę waszą kompanię i znać was nie chcę!...
- Tu nie ma o tym mowy - odpowiedział Wołodyjowski.
- Aj ! - rzekł Skrzetuski biorąc się oburącz za głowę - jakie to szczęście, żeś ojciec
zaraz tam list przeczytał, zamiast się z nim wracać do nas...
- Waści szpakami musieli za młodu karmić! - zawołał Mirski.
- Ha ! co? -zawołał Zagłoba. - Każdy inny wpierw by wrócił z wami list czytać, a tamtemu
by przez ten czas w łeb ołowiu napchano. Ale jak mi tylko przyniesiono papier, który przy
nim znaleziono, tak zaraz mnie coś tknęło, iże to z przyrodzenia mam do wszystkiego
ciekawość. A tam dwóch z latarkami szło naprzód i już byli na łące. Mówię im tedy:
?Poświećcie no mi, niech wiem, co tu stoi..." I zacząłem czytać... To mówię waćpanom, aż
mnie zmroczyło, jakoby mnie kto pięścią w łysinę buchnął. ?Na Boga!- mówię - panie
kawalerze, czemu to tego listu nie pokazałeś?" A on na to: ?Bo mi się nie spodobało!"
Taka jucha harda, nawet w godzinę śmierci. Ale ja, kiedy to go nie porwę, kiedy nie
zacznę obejmować. ?Dobrodzieju - mówię - żeby nie ty, już by nas wrony strawiły!" Kazałem
go tedy nazad brać i tu prowadzić, a sam ledwiem z konia ducha nie wyparł, ażeby wam jak
najprędzej powiedzieć, co się przygodziło... Uf!...
- Dziwny to jest człowiek, w którym, widać, tyle dobrego, co i złego mieszka -rzekł
Stanisław Skrzetuski. - Gdyby tacy nie chcieli...
Lecz zanim skończył, drzwi się otworzyły i żołnierze wprowadzili Kmicica.
- Wolny jesteś, panie kawalerze - rzekł od razu Wołodyjowski - i pókiśmy żywi, żaden z
nas się na ciebie nie targnie. Cóżeś za desperat, żeś tego listu od razu nie pokazał? Nie
bylibyśmy cię turbowali.
Tu zwrócił się do żołnierzy:
- Odstąpić i na koń wszyscy siadać!
Źołnierze cofnęli się i pan Andrzej został sam na środku izby. Twarz miał spokojną, ale
chmurną, i nie bez dumy patrzył na oficerów przed nim stojących.