trzech jeźdźców nie zwróciło niczyjej uwagi, jeno dzieciaki chłopskie umykały z drogi
bosymi nogami przed końmi; chłopi zaś widząc pięknego oficera kłaniali mu się czapkami do
ziemi. On zaś jechał naprzód i minąwszy wieś ujrzał przed sobą dwór, stare gniazdo
billewiczowskie, a za nim rozległe sady kończące się hen, aż na niskich łąkach.
Kmicic zwolnił jeszcze kroku i począł rozmawiać sam ze sobą; widocznie układał sobie
odpowiedzi na pytania, a tymczasem poglądał zamyślonym okiem na wznoszące się przed nim
budowle. Nie była to wcale pańska rezydencja, ale na pierwszy rzut oka odgadłeś, iż
musiał tu mieszkać szlachcic więcej niż średniej fortuny. Sam dom, zwrócony tyłem do
ogrodów, a przodem do głównej drogi, był ogromny, ale drewniany. Sosny na ścianach
pociemniały ze starości tak, iż szyby w oknach wydawały się przy nich białe. Nad zrębem
ścian piętrzył się olbrzymi dach z czterema dymnikami w pośrodku i dwoma gołębnikami po
rogach. Całe chmury białych gołębi kłębiły się nad dachem, to zrywając się z łopotaniem
skrzydeł, to spadając na kształt śnieżnych płatków na czarne gonty, to trzepocząc się
naokoło słupów podpierających ganek.
Ganek ów, ozdobiony szczytem, na którym herby billewiczowskie były malowane, psuł
proporcję, bo nie stał w pośrodku, ale z boku. Widocznie dawniej dom był mniejszy, ale
później dobudowano go z jednej strony, lubo i część dobudowana sczerniała już tak z
biegiem lat, że nie różniła się niczym od starej. Dwie oficyny, niezmiernie długie,
wznosiły się po obu stronach właściwego dworu, stykając się z nim bokami i tworząc jakby
dwa ramiona podkowy.
Były w nich gościnne pokoje, używane w chwilach wielkich zjazdów, kuchnie, lamusy,
wozownie, stajnie dla cugowych koni, które gospodarze lubili mieć pod ręką, mieszkania
dla oficjalistów, służby i dworskich kozaków.
Na środku rozległego dziedzińca rosły stare lipy, na nich gniazda bocianie; niżej, wśród
drzew, niedźwiedź siedzący na kole. Dwie studnie żurawiane po bokach dziedzińca i krzyż z
Męką Pańską wśród dwóch włóczni u wjazdu, dopełniały obrazu owej rezydencji zamożnego
rodu szlacheckiego. Po prawej stronie domu, wśród gęstych lip, wznosiły się słomiane
dachy stodół, obór, owczarni i spichrzów.
Kmicic wjechał bramą otwartą na obiedwie połowy, jak ramiona szlachcica czekającego na
przyjęcie gościa. Jakoż wnet psy legawe, włóczące się po podwórzu, oznajmiły obcego i z
oficyny wypadło dwóch pachołków dla potrzymania koni.
Jednocześnie we drzwiach głównego domu pokazała się jakaś postać niewieścia, w której w
jednej chwili Kmicic poznał Oleńkę. Więc serce zabiło mu żywiej i rzuciwszy pachołkowi
lejce szedł do ganku z gołą głową, trzymając w jednej ręce szablę, w drugiej czapkę.
Ona stała przez chwilę jak wdzięczne zjawisko, przysłoniwszy oczy dłonią przeciw
zachodzącemu słońcu, i nagle znikła jak gdyby przerażona widokiem zbliżającego się gościa.
??le! -pomyślał pan Andrzej - chowa się przede mną!"
Uczyniło mu się przykro, i tym przykrzej, że poprzednio ów pogodny zachód słońca, widok
tego dworu i spokoju, jaki rozlany był dokoła, napełniły jego serce otuchą, choć może pan