lektory on-line

Chłopi - Władysław Reymont - Strona 214

— Prawda, jutro Boże Ciało. Gdzież to go stawiacie?
— Gdzie i co rok, przed gankiem. Pietrka ino patrzeć z lasu, przywiezie gaci jodłowej i świerczaków, zaś Jagustynkę z Józką zarno po obiedzie pchnęłam po ziela na wianki.
— A świece, lichtarze macie to już?
— Jambroży przyobiecał przynieść z kościoła wczesnym rankiem.
— U kogoż to jeszcze będą stawiali ołtarze?
— Po naszej stronie u wójta, zaś po tamtej u młynarza i przed Płoszkami.
— Pomogę wam, wstąpię jeno do pana Jacka i przed zmierzchem przyjdę.
— Każcie Weronce, by zaraz z rana przyszła pomagać!
Kiwnął głową i poszedł już prosto do Stachowej rudery.
Pan Jacek siedział na progu, jak zawdy, papierosa palił, bródkę skubał i przewłóczył oczyma po rozkołysanych zbożach, i za ptakami patrzył.
Zaś przed chałupą i pod trześniami leżało już parę tęgich chojarów i kupy wierzchołów i gałęzi, stary Bylica kole nich łaził, wymierzał toporzyskiem, gdzie jaki sęk odciupnął siekierą i cięgiem mruczał:
— I tyś przyszedł na nasze podwórko… juści… galantyś, widzę… Bóg ci zapłać… zaraz cię Mateusz do ostrego kantu wyrychtuje… na przyciesie zdatnyś… sucho miał będziesz, nie bój się…
— Jakby do żywej osoby mówi — szepnął zdziwiony Rocho.
— Siadajcie. Z radości w głowie mu się pomieszało, całe dnie tak przesiaduje przy drzewie. Słuchajcie no.
— A i ty wystałaś się, chudziaczko, w boru, to se teraz odpoczniesz… juści, nikto cię już nie ruszy!… — gadał stary gładząc miłosnymi rękoma żółtą, złuszczoną korę sosny.
Polazł do najgrubszej, zwalonej na dróżkę, kucnął przed przekrojem i patrząc z lubością na żółte, nabrzmiałe żywicą słoje, mamrotał:
— Tylachnaś, a dali ci radę! co? Żydy by cię do miasta wywiezły, a tak Pan Jezus pozwolił, co u swoich ostaniesz, u gospodarzy, obrazy na tobie powieszą, ksiądz cie wodą święconą skropi, juści… co?…
Pan Jacek jeno prześmiechał się z tego nieznacznie i pogadawszy cosik z Rochem, wziął skrzypki pod pachę i miedzami ruszył ku borom.
Rocho zaś potem u Weronki siedział wysłuchując różności.
Na świecie miało się już pod wieczór, upał przechodził, a nawet już od łąk przewiewały chłodnawe ciągi, wiater też niezgorzej jął dmuchać od samego południa, że żytnie pola, rdzawe od młodych kłosów, toczyły się skłębione kiej wody, raz po raz zakolebały się gwałtownie, zakręciły wirem i chlustały ku drogom i miedzom, jakby już ino, ino wylać się miały, ale jeno tłukły płowymi grzywami o ziemię i poddawały się w tył, kiej stado źrebców dęba stających. Wiater z różnych stron parł na nie i miotał kiejby la zabawy, że wzburzone znowu hulały po zagonach pełne gurb płowych, zielonych zatok, rdzawych smug i chrzęstu, i trzepotów. Skowronki wydzwaniały wysoko, czasem stado wron przeciągnęło, ważąc się na wietrze i spadając odpoczywać na rozkołysanych drzewinach. Słońce już czerwieniało opuszczając się coraz niżej i po całym świecie, po polach rozkołysanych i po sadach trzepoczących się niby stada na uwięzi rozlewał się z wolna czerwonawy brzask kończącego się dnia.
Zaś z powodu jutrzejszego święta ludzie wcześniej schodzili z pól, kobiety wiły wianki przed chałupami, dzieci znosiły naręcza tataraku, przed Płoszkami i młynarzem stożyły się brzeziny i świerki, które wkopywali, kaj miały się stawiać ołtarze, gdzie już i dzieuchy maiły ściany, drogę też miejscami równali zasypując wyboiska, któraś też jeszcze prała nad stawem, że ino kijanka trzaskała i gęsi strachliwie gęgały.
Rocho właśnie zbierał się wyjść od Weronki, kiej na topolowej we srogiej kurzawie ukazał się ktosik pędzący na koniu. Wstrzymywały go nieco wozy ze Stachowym drzewem, że polem chciał objeżdżać.
— Te! konia ochwacisz, kaj ci tak pilno! — krzyczeli.
Wyminął ich jakoś i pognał do wsi z całych sił, jaże koniowi zagrała wątroba.
— Hej! Adam, poczekaj no! — wołał Rocho.
Kłębiak wstrzymał się nieco i jął krzyczeć z całych sił:
— A to nie wiecie, jakieś zabite leżą w boru! Jezus, zatkało me całkiem. Konia pasłem na smugu i jużeśmy z Gulbasiakiem jechali do dom, aż tu przed Borynowym krzyżem koń się rzucił w bok, jażem bęcnął na ziem. Patrzę: ki licho strachnęło konia? a tu jakieś ludzie w jałowcach leżą… Wołalim, a oni nic, leżą kieby pomarłe…
— Głupi, będzie tu cudeńka rozpowiadał! — zawrzeszczeli.
— Obaczcie sami: leżą tam! Gulbasiak też widział, jeno co ze strachu w las pognał do komornic, które susz zbierały. Nieżywe leżą.
— W imię Ojca i Syna, to jedźże wójta powiadomić!
— Wójt jeszcze z miasta nie przyjechali — rzekł ktosik.
— To sołtysowi dać znać!… kole kowala drogę poprawia z chłopakami!… — wołali za nim, bo już ostrym galopem się puścił.
Juści, co po wsi w ten mig się rozgłosiło o pomordowanych, wrzask się czynił zgrozy pełen i bieganina, ludzie jaże się żegnali z przerażenia. A nim słońce zaszło, z pół wsi wyległo na drogi. Ktoś dobrodzieja uwiadomił, że wyszedł przed plebanię rozpytywać, kupą już tam szli niemałą, rając z cicha, młodsi puścili się nieco naprzód topolową, a wszyscy z wielką niecierpliwością czekali na sołtysa, któren wozem pojechał zabierając ze sobą Kłęba i parobków.
Długo czekali, bo dopiero o zmierzchu powrócił, ale ku niemałemu zdumieniu wójtowymi końmi i bryką. Zły był jakiś, bo srodze klął i podcinał szkapy, ani myśląc przystawać przed ciżbą, ale ktoś konie za uzdy chycił, że musiał przystanąć i rzekł:
— Juchy te chłopaki, wymyśliły sobie co niebądż la zabawy. Żadnych zabitych nie było w lesie, ludzie se jakieś spały pod krzakami. Złapię Kłębiaka, to ja mu dam strachania. Spotkałem po drodze wójta i zabrałem się z nim, to cała historia. Wio! maluśkie!
— A cóż to wójt chory, że leży kiej baran? — pytał ktoś zaglądając do wasąga.
— Śpik go zmorzył i tyla! — śmignął konie i już kłusem ruszył.
— ścierwy te wisusy, żeby taką rzecz wymyślić!
— Gulbasiaka to sprawka, on pierwszy do psich figlów!
Nasi Partnerzy/Sponsorzy: Wartościowe Virtualmedia strony internetowe, Portal farmeceutyczny najlepszy i polecany portal farmaceutyczny,
Opinie o ośrodkach nauki jazy www.naukaprawojazdy.pl, Sprawdzony email marketing, Alfabud, Najlepsze okna drewniane Warszawa w Warszawie.

Valid XHTML 1.0 Transitional