machać.
- Dajcieże mu drugi raz! - zakrzyknął pan Wołodyjowski.
Po drugim strzale oficer zawrócił i ruszył, choć niezbyt pospiesznie, ku swoim, którzy
także zbliżyli się rysią ku niemu.
Pierwszy szereg laudańskich ludzi wjeżdżał już w koło wrot. Oficer szwedzki zakrzyknął,
dojeżdżając, na swoich ludzi; rapiery sterczące aż do tej chwili przy ramionach rajtarów
pochyliły się i zwisły na pendentach - natomiast wszyscy naraz wydobyli pistolety z
olster i wsparli je na kulach od kulbak, trzymając lufy do góry.
- Doskonały żołnierz! - mruknął Wołodyjowski widząc szybkość i jednoczesność prawie
mechaniczną ich ruchów.
To rzekłszy obejrzał się na swoich ludzi, czy szeregi w porządku, poprawił się w kulbace
i krzyknÄ…Å‚:
- Naprzód !
Laudańscy pochylili się ku szyjom końskim i ruszyli jak wicher.
Szwedzi przypuścili ich blisko i naraz dali ognia z pistoletów, lecz salwa niewiele
zaszkodziła ukrytym za łbami końskimi laudańskim, więc zaledwie kilku wypuściło z rąk
tręzle i przechyliło się w tył, inni dobiegli i uderzyli się z rajtarami pierś o pierś.
Litewskie lekkie chorągwie używały jeszcze kopij, które w koronnym wojsku służyły tylko
husarii, ale pan Wołodyjowski, spodziewając się bitwy w ciasnocie, kazał je zatknąć
poprzednio przy drodze, więc zaraz przyszło do szabel.
Pierwszy impet nie zdołał rozerwać Szwedów, lecz zepchnął ich w tył, tak iż poczęli się
cofać siekąc i bodąc rapierami, ludańscy zaś parli ich zapamiętale przed sobą wzdłuż
ulicy. Trup począł padać gęsto. Ciżba czyniła się coraz większa, szczęk szabel wypłoszył
chłopstwo z szerokiej ulicy, w której gorąco od płonących domów było nie do wytrzymania,
lubo domy ode
drogi i opłotków oddzielone były sadami.
Szwedzi, parci coraz potężniej, cofali się z wolna, ale zawsze w dobrym porządku. Trudno
im zresztą było się rozproszyć, ponieważ silne płoty zamykały drogę z obu stron. Chwilami
próbowali zatrzymać się, ale nie mogli podołać.
Była to dziwna bitwa, w której z przyczyny wąskiego stosunkowo miejsca walczyły wyłącznie
pierwsze szeregi, następne zaś mogły tylko pchać stojących w przedzie. Ale przez to
właśnie walka zmieniła się w rzeź zaciekłą.
Pan Wołodyjowski, uprosiwszy wprzód starych pułkowników i Jana Skrzetuskiego, aby w samej
chwili ataku mieli dozór nad ludźmi, używał do woli w pierwszym szeregu. I co chwila
jakiś kapelusz szwedzki zapadał przed nim w ciżbę, jakoby nurka dawał pod ziemię; czasami
rapier, wytrącony z rąk rajtara, wylatywał furkocząc nad szereg, a jednocześnie odzywał
się krzyk ludzki przeraźliwy i znów kapelusz zapadał; zastępował go drugi, drugiego
trzeci, lecz pan Wołodyjowski posuwał się ciągle naprzód, małe jego oczki świeciły jak
dwie skry złowrogie, i nie unosił się, i nie zapamiętywał, nie machał szablą jak cepem;