- Moje ty złoto szczere! Dziękujęć i za to. A nie pójdziesz do klasztoru?
- Jeszcze nie pójdę.
- Bodajże ci Bóg błogosławił!
I jak na wiosnę śniegi tają, tak między nimi poczęła topnieć nieufność i czuli się bliżsi
siebie niż przed chwilą. Serca mieli lżejsze, w oczach im pojaśniało. A przecież ona nic
nie obiecała i on miał ten rozum, że niczego na razie nie żądał. Ale czuła to sama, że
jej nie wolno, że nie godzi się zamykać mu drogi do poprawy, o której mówił tak szczerze.
0 jego szczerości nie wątpiła już ani na chwilę, bo to nie był człowiek, który by coś
udawać umiał. Lecz główny powód, dla którego nie odtrąciła go na nowo, dla którego
zostawiła mu nadzieję, byłten, że w głębi serca kochała jeszcze tego junaka. Miłość tę
przywaliła góra goryczy, rozczarowania i boleści, ale miłość żyła, gotowa zawsze wierzyć
i przebaczać bez końca.
?On lepszy od swoich uczynków - myślała dziewczyna - i nie ma już tych, którzy go do
występków popychali; mógłby się chyba z desperacji czego znowu dopuścić, niechże nie
desperuje nigdy."
I poczciwe serce uradowało się własnym przebaczeniem. Na jagody Oleńki wystąpiły rumieńce
tak świeże jak róża pod ranną rosą; oczy miały blask słodki a żywy, i rzekłbyś: jasność
biła od nich na salę. Przechodzili ludzie i dziwili się cudnej parze, bo też takich
dwojga paniątek trudno było ze świecą znaleźć w całej tej sali, w której przecież zebrany
był kwiat szlachty i szlachcianek.
Oboje przy tym, jak gdyby się umówili, jednako byli ubrani, gdyż i ona miała suknię ze
srebrnej lamy, spiętą szafirem, i błękitny z aksamitu weneckiego kontusik. ?Chyba brat i
siostra!" -mówili ci, którzy ich nie znali, ale inni zaraz na to czynili uwagę: ?Nie może
być, bo mu się oczy nadto do niej jarzą."
Tymczasem w sali marszałek dał znać, że czas do stołu siadać, i zaraz uczynił się ruch
niezwyczajny. Hrabia Loewenhaupt, cały w koronkach, szedł naprzód pod rękę z księżną,
której powłokę płaszcza niosło dwóch paziów prześlicznych; za nim baron Shitte prowadził
panią Hlebowiczową,tuż szedł ksiądz biskup Parczewski z księdzem Białozorem, obaj jakby
czymś zmartwieni i zasępieni.
Książę Janusz, który w pochodzie ustępował pierwszeństwa gościom, ale za stołem brał obok
księżnej miejsce najwyższe, wiódł panią Korfową, wojewodzinę wendeńską, bawiącą już od
tygodnia w Kiejdanach. I tak sunął cały szereg par jako wąż stubarwny i rozwijał się, i
mienił. Kmicic wiódł Oleńkę, która leciuchno wsparła ramię na jego ramieniu, on zaś
spoglądał bokiem na jej delikatną twarz, szczęśliwy, jako pochodnia pałający, największy
magnat między tymi magnatami, bo największego skarbu bliski.
Tak idąc posuwisto przy dźwiękach kapeli weszli do sali jadalnej, która wyglądała jak
cały gmach osobny. Stół zastawiony był w podkowę, na trzysta osób, i giął się pod srebrem
i złotem. Książę Janusz, jako część majestatu królewskiego w sobie mający i tylu królom
pokrewny, wziął obok księżnej miejsce najwyższe, a wszyscy przechodząc mimo kłaniali się