lektory on-line

Syzyfowe prace - Stefan Żeromski - Strona 16

— Panie Jezu Chryste, dopomóżże mi też… Panie Jezu miłosierny… Zbawicielu… Zbawicielu!…
W owej chwili wbiegła do izby pani Marcjanna i potrącając Borowicza wołała:
— Idzie! idzie!…
Pan Wiechowski wyszedł do szkoły, a tymczasem w stancji czyniono przygotowania ostateczne:
okryto stół serwetą, nastawiono samowar i wycierano talerze, szklanki, noże i powyłamywane
widelce.
Marcinek wynalazł już był dla siebie i towarzyszki bezpieczne schronienie za drzwiami między ścianą
i ogromną szafarnią, która zajmowała połowę kuchenki. Wtuleni w najciemniejszy kąt, oddawali się
obydwoje z całą gorliwością co najmniej przez jakie półtorej godziny misji ukrycia swych osób.
Nakazywali sobie wzajem nieustannie milczenie, przysłuchiwali się z biciem serc każdemu
szelestowi i tylko kiedy niekiedy ważyli się półszeptem wypowiadać jakieś niewyraźne sylaby.
Dopiero po upływie dwu godzin wbiegła raptem ze dworu nauczycielka, a za nią Małgosia. Ta
ostatnia w okropnej trwodze powtarzała raz za razem:
— Jedzie naczelnik! Jedzie naczelnik! W skórzanej budzie jedzie! Oj, będzie tu teraz dopiero,
będzie, mój Jezus kochany, drogi, oj, będzie tu, będzie!
Ciekawość przemogła wszelkie obawy: Józia i Marcin wyszli ze swej kryjówki, zbliżyli się na palcach
do drzwi prowadzących do sieni i zaczęli kolejno wyglądać przez szczeliny i dziurę od klucza. Ujrzeli
tył budy karecianej na saniach, ogromne futro pana wchodzącego do szkoły i plecy Wiechowskiego,
które się nieustannie schylały.
Po chwili drzwi do izby szkolnej zamknięto. Wtedy z uczuciem gorzkiego rozczarowania powrócili do
swej kryjówki za szafarnią i drżeli tam ze strachu.
Tymczasem do stancji szkolnej wkroczył kierownik dyrekcji naukowej, obejmującej trzy gubernie,
pan Piotr Nikołajewicz Jaczmieniew, i przede wszystkim zrzucił z ramion olbrzymie futro.
Spostrzegłszy, że w tej izbie jest aż nadto ciepło, zdjął także palto i został w mundurze granatowym
ze srebrnymi guzikami.
Był to wysoki i przygarbiony nieco człowiek, lat czterdziestu paru, o twarzy dużej, nieco rozlanej i
obwisłej, którą otaczał rzadki zarost czarny. Z ust dyrektora Jaczmieniewa prawie nie schodził
uśmiech łagodny i dobrotliwy. Zamglone jego oczy spoglądały przyjacielsko i życzliwie.
— Wszystko jak najlepiej, jaśnie wielmożny panie… — odpowiedział Wiechowski, uczuwając w
sercu pewien promyczek otuchy na widok łaskawości dyrektora.
— Ależ zima u was tęga! Dużo się człowiek nakołatał po świętej Rusi, a takiego zimna w marcu
rzadko doświadczał. Ja w karecie, w futrze, w palcie, a i tak czuję ten, wiesz pan, dreszczyk…
— A może by… — szepnął Wiechowski, mając dreszczyk stokroć bardziej przejmujący aż w piętach.
Dyrektor udał, że wcale nie słyszy tego, co powiedział Wiechowski. Odwrócił się do dzieci, które
siedziały nieruchomo, ze zdumienia wytrzeszczając oczy i w przeważnej większości szeroko
rozwarłszy usta.
— Jak się macie, dziatki? — rzekł łaskawie — witam was.
Stojąc za plecami Jaczmieniewa, Wiechowski dawał znaki oczami, rękami i całym korpusem, ale na
próżno. Nikt nie odpowiadał na powitanie zwierzchnika. Dopiero po chwili Michcik naglony
Nasi Partnerzy/Sponsorzy: Wartościowe Virtualmedia strony internetowe, Portal farmeceutyczny najlepszy i polecany portal farmaceutyczny,
Opinie o ośrodkach nauki jazy www.naukaprawojazdy.pl, Sprawdzony email marketing, Alfabud, Najlepsze okna drewniane Warszawa w Warszawie.

Valid XHTML 1.0 Transitional