pokładły, aby go ujrzeć raz jeszcze. Tym posłał pan Jędrzej żołnierskim obyczajem całusa
od ust ręką i wyszedł. Po chwili zabrzęczał dzwonek i jął brzęczeć zrazu głośno, potem
coraz bardziej mdlejącym dźwiękiem, coraz słabiej, wreszcie ustał.
Cicho się zrobiło w Wodoktach, aż ta cisza zdziwiła pannę Aleksandrę; w uszach jej
jeszcze brzmiały słowa pana Andrzeja, słyszała jeszcze jego śmiech szczery, wesoły, w
oczach stała bujna postać młodzieńca, a teraz, po tej burzy słów, śmiechu i wesołości,
takie dziwne nastało milczenie. Panienka nadstawiła uszu, czy nie dosłyszy jeszcze choć
tego dzwonka od sanek. Ale nie! Już ontam dzwonił gdzieś w lasach, pod Wołmontowiczami.
Więc mocna tęsknota ogarnęła dziewczynę -i nigdy nie czuła się tak samotną na świecie.
Z wolna wziąwszy świecę, przeszła do izby sypialnej i klękła do pacierzy.
Zaczynała je z pięć razy; nim wszystkie z należytą powagą odmówiła. Ale potem jej myśli
jakby na skrzydłach pognały do tych sanek i do tej postaci w nich siedzącej... Bór z
jednej strony, bór z drugiej, w środku szeroka droga, a on sobie jedzie... pan Andrzej !
Tu Oleńce wydało się, że widzi jak na jawie płową czuprynę, siwe oczy i śmiejące się
usta, w których błyszczały białe jak u młodego psiaka zęby. Trudno bowiem miała przed
sobą zapierać poważna panna, że jej się okrutnie podobał ów rozhukany kawaler.
Zaniepokoił ją trochę, trochę przestraszył, ale jakże pociągnął zarazem właśnie tą
fantazją, tą wesołą swobodą i szczerością. Aż się wstydziła, że jej się podobał nawet ze
swojej pychy, kiedy to na wzmiankę o opiekunach głowę jakby turecki dzianet podniósł i
mówił: ?Sami nawet Radziwiłłowie birżańscy nic tu do opieki nie mają..." -To nie
niewieściuch, to mąż prawdziwy!
- mówiła sobie panna. - Źołnierz jest, jakich dziaduś najwięcej miłował...
Bo i wa rto !
Tak rozmyślała panienka - i to ją ogarniała błogość niczym nie zmącona, to niepokój, ale
i ten niepokój był jakiś luby. Potem zaczęła się rozbierać, gdy drzwi skrzypnęły i weszła
ciotka Kulwiecówna ze świecą w ręku.
- Strasznieście długo siedzieli! - rzekła. - Nie chciałam młodym przeszkadzać, żebyście
się sami pierwszym razem nagadali. Grzeczny wydaje się kawaler. A tobie jak się udał?
Panna Aleksandra zrazu nic nie odpowiedziała, jeno bosymi już nóżkami przybiegła do
ciotki, zarzuciła jej ręce na szyję, a złożywszy swą jasną głowę na jej piersiach rzekła
pieszczotliwym głosem:
- Ciotuchna, aj, ciotuchna!
- Oho! - mruknęła stara panna podnosząc w górę oczy i świecę.
Rozdział II
Przyszedł nowy rok 1655. Styczeń był mroźny, ale suchy; zima tęga przykryła Źmudź świętą
grubym na łokieć, białym kożuchem; lasy gięły się i łamały pod obfitą okiścią, śnieg
olśniewałoczy w dzień przy słońcu, a nocą przy księżycu migotały jakoby iskry niknące po
stężałej od mrozu powierzchni; zwierz zbliżał się do mieszkań ludzkich, a ubogie szare
ptactwo stukałodziobami do szyb szedzią i śnieżnymi kwiatami okrytych.