- Tak jest! to najlepsza rada! - zawołały inne głosy.
I wysłano gońca po pana Władysława Skoraszewskiego - innych postanowień na radzie nie
powzięto, natomiast mówiono i narzekano wiele na króla, królowę, na brak wojska i
opuszczenie.
Ranek następny nie przyniósł ni pociechy, ni uspokojenia. Owszem, bezład stał się jeszcze
większy. Ktoś puścił nagle wieść, że różnowiercy, mianowicie kalwini, sprzyjają Szwedom i
gotowi są przy pierwszej sposobności przejść do nieprzyjaciół. Co więcej, wieści tej nie
zaprzeczyli ani pan Szlichtyng, ani panowie Kurnatowscy, Edmund i Jacek, również kalwini,
ale ludzie szczerze ojczyźnie oddani. Sami owszem potwierdzili, że różnowiercy tworzą
osobne koło i zmawiają się ze sobą pod wodzą znanego warchoła i okrutnika pana Reja,
który za młodu służąc w Niemczech jako ochotnik po stronie luterskiej, wielkim był
Szwedów przyjacielem. Zaledwie tedy te podejrzenia rozbiegły się między szlachtą,
natychmiast kilkanaście tysięcy szabel zabłysło i prawdziwa burza rozpętała się w obozie.
- Zdrajców karmimy! żmije karmimy, gotowe kąsać łono rodzicielki! - wołała szlachta.
- Dawajcie ich sam!
- W pień ich!... Zdrada najzaraźliwsza, mości panowie!... Wyrwać kąkol, bo inaczej
zginiemy wszyscy!
Wojewodowie i rotmistrze znów musieli uspokajać, ale przyszło im to jeszcze trudniej niż
dnia poprzedniego. Sami zresztą byli przekonani, że pan Rej gotów najotwarciej zdradzić
ojczyznę, bo to był człowiek zupełnie scudzoziemczony i prócz mowy nie miał w sobie nic
polskiego. Uchwalono też wysłać go z obozu, co zaraz uspokoiło nieco wzburzonych.
Jednakże długo jeszcze zrywały się okrzyki:
- Dawajcie ich sam! Zdrada! zdrada!
Dziwne usposobienie zapanowało w końcu w obozie. Jedni upadli na duchu i pogrążyli się w
smutku. Ci chodzili w milczeniu błędnymi krokami wzdłuż wałów, puszczając trwożliwy i
posępny wzrok na równiny, którymi miał nadciągnąć nieprzyjaciel, lub udzielali sobie
szepcąc coraz gorszych nowin. Innych opanowała szalona, desperacka jakaś wesołość i
gotowość na śmierć. Wskutek tej gotowości wyprawiano uczty i pijatyki, by wesoło
ostatnich dni życia użyć. Niektórzy też myśleli o zbawieniu i czas spędzali na
modlitwach. Nikt tylko w całym tym ludzkim tłumie nie myślał o zwycięstwie, jakby ono
wcale było niepodobnym, a jednak nieprzyjaciel nie miał sił przewyższających : miał
więcej dział i wojska lepiej ćwiczone, i wodza, który wojnę rozumiał.
A gdy tak z jednej strony obóz polski wrzał, huczał, ucztował, wzburzał się, uciszał jak
morze wichrem smagane, gdy pospolite ruszenie sejmikowało niby w czasie elekcji króla - z
drugiej strony, po roztoczystych, zielonych łęgach nadodrzańskich, posuwały się spokojnie
zastępy szwedzkie.
Szła więc naprzód brygada gwardii królewskiej; wiódł ją Benedykt Horn, groźny żołnierz,
którego imię ze strachem w Niemczech powtarzano; lud doborny, rosły, ubrany w
grzebieniaste hełmy z czółnami zachodzącymi na uszy, w żółte skórzane kaftany, zbrojny w